Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Megaskandal i superafera

Politycy PiS znów mówią językiem IV RP

Jarosław Kaczyński Jarosław Kaczyński Henryk Jackowski / BEW
PiS odgrzewa stary język, podnosi larum o zgubie państwa. Od kilkunastu dni mamy erupcję wielkich słów. Dlaczego tym razem to brzmi jak wodewil?

Państwo jest w głębokim kryzysie, interesy narodowe są zagrożone, już jest właściwie po Tusku. Trzeba teraz ratować, co się da, i powołać komisję do zbadania, na dobrą sprawę, wszystkiego. A najlepiej skłonić rząd do dymisji i przeprowadzić przyspieszone wybory, których domaga się rosnąca z godziny na godzinę liczba obywateli – to postulaty wychodzące od PiS i zaprzyjaźnionych z tą partią mediów. Ale nawet te niespecjalnie zaprzyjaźnione, zwłaszcza stacje telewizyjne, też podchwyciły ten dekadencki klimat końca epoki, kiedy już – cytując klasyka Kononowicza – nie będzie niczego.

Do polskiej polityki na pierwszą linię wracają echa IV RP: nieumiarkowanie, przeskalowanie, histeria, suma wszystkich strachów. I odautorskie komentarze telewizyjnych dziennikarzy, którzy prześcigają się w dramatycznych puentach, ze słynnym już „Gdzie jest premier?” na czele. Publicystka prawicowa uprzejmie odpowiada, cytując tytuł czeskiego serialu dla dzieci sprzed lat: „Nikto nie je doma”. Padają znane z niedalekiej przeszłości słowa: hańba, podłość, kompromitacja, porażająca wiedza, kłamstwo, zamach stanu, bezprawne działania, w kręgu podejrzeń (premier w pierwszym kręgu podejrzeń), zamiatanie pod dywan, stan wyższej konieczności, megaskandal itp. Ktoś „pojawia się w stenogramach”, „jest zamieszany” w sprawę „wagi ciężkiej” gdzie „mogło dojść” do „nieprawidłowości” na „niespotykaną skalę”. Czy to język kodeksu karnego? Nie, to słownik IV RP.

Czwarta RP wraca jako farsa, a recydywa języka tamtej formacji pokazuje, jakie to było w sumie ubogie, płytkie, choć groźne zjawisko. Teraz politycy PiS i jego medialna drużyna próbują przetłumaczyć dwie ostatnie tak zwane afery, w sumie miałkie, gdzie żadnej korupcji nie można na razie wykazać, na klarowny wykład o rozkradaniu Polski przez ludzi bez sumienia. To jest wersja podrasowana, kanoniczna, do sprzedania elektoratowi.

Nieważne są w niej ustalenia prokuratury i sądów. Przeciwnie, kiedy sprawy wchodzą w tryby wymiaru sprawiedliwości, nagle tracą dla PiS swój powab. One są najbardziej nośne na etapie przecieku do prasy, pasków na dole ekranu (najlepiej wypuszczanych tuż przed weekendem), niezliczonych komentarzy i opinii w stylu „to Rywin i Starachowice w jednym” albo „afera Rywina przy tym to pikuś”, słowem absolutny koniec znanej cywilizacji. Tu się nakręca spirala, która ma realne polityczne znaczenie.

Wymiar sprawiedliwości to tylko popsuj-zabawa. Historia Janusza Lewandowskiego, byłego ministra prywatyzacji, który przez dekadę zmagał się z procesami, by w końcu dostać uniewinniający wyrok, niczego „niepodległościowej” prawicy nie nauczyła. A może właśnie nauczyła jednego: trzeba szybko i głośno krzyczeć, zanim sąd swoimi orzeczeniami tego nie zweryfikuje. PiS powtarza: „nie chcemy wojny, chcemy prawdy”, co tłumaczone na język ogólnie zrozumiały brzmi: chcemy, aby Platforma pozwoliła nam pokojowo dowieść, że jest mafią, a inne ustalenia oznaczają wojnę.

Wysokie „c”

Wydawałoby się, że po przegonieniu IV RP w 2007 r. wróciły właściwe proporcje postrzegania spraw państwa, poczucie jego ciągłości, szacunek dla instytucji. Ale okazało się, że stabilizacja była chwiejna i powierzchowna, a część publiczności znudziła się zakleszczoną sceną polityczną, gdzie słupki poparcia dla partii stały się monotonne jak komunikaty z Bliskiego Wschodu. Pojawiła się tęsknota za trzęsieniem ziemi, które wywróci całą scenę; wszystko było przygotowane, a PiS wyposzczone. Potrzeba było wielkiej afery, dlatego to, co się stało, nazwano wielką aferą.

Reakcje wciąż zatem bywają nieadekwatne do rzeczywistości, nadal dokonywana jest swoista ekstrapolacja, gdzie parę faktów i insynuacji uogólnia się do rozmiarów systemowej katastrofy, która wymaga zmiany numeracji RP i uruchomienia Trybunału Stanu. Nie ma pojedynczej afery, przestępstwa; w ujęciu PiS zawsze jest to „wierzchołek góry lodowej”, znak politycznej apokalipsy.

Nie wystarczy powiedzieć, że w Platformie, jak zapewne w innych partiach (gdyby równie wnikliwie badał je Mariusz Kamiński), zdarzają się czarne owce, ludzie bez charakteru, może i przestępcy. Nie da się tego przyznać, częściowo oddając rację krytykom, bo świat PiS nie toleruje połowiczności, debaty, dlatego PiS nigdy nie przeprasza i do żadnej winy się nie przyznaje. Nawet pozbycie się nieodpowiednich ludzi nie oczyszcza przeciwników, jest tylko maskaradą.

Trzeba zatem od razu powiedzieć o „zbankrutowanej Polsce Tuska” czy „republice kolesi”. Chodzi o to, że to Platforma z lubością hoduje takich ludzi, że tam oni są zwłaszcza, jeśli nie wyłącznie. Bronić się należy zatem nie przed złymi ludźmi, ale przed Platformą, jako ich „naturalnym środowiskiem”. Jednocześnie sprawa ministra Lipca to był „przykry incydent”, minister Janusz Kaczmarek to podesłany przez wrogów „śpioch”, farmaceutyczny lobbing z udziałem ministra Piechy nie miał miejsca, na co najlepszym dowodem fakt, że CBA się tym nie zainteresowało (autentyczny komentarz jednego z posłów PiS), a Lipiński u Beger to „normalne negocjacje”. Tych przypadków nie można uogólniać, ale w przypadku Platformy należy. A w ogóle, jak powiedziała poseł Kempa: „proszę nie zmieniać tematu”.

Gdyby podobną skalę, jaką stosuje PiS, przyłożyć do afer w starych demokracjach, z ukochanymi w tej partii Stanami Zjednoczonymi na czele, to tamtych państw powinno już dawno nie być. Wielkie afery, gdzie nie tylko żądano, ale dawano gigantyczne łapówki, nielegalnie finansowano tajne operacje i partie polityczne, powinny spowodować powstanie tam stu partii zbliżonych do ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego. Ale, o dziwo, wciąż trzymają się stare systemy, a Nixon podał się co prawda do dymisji, ale to akurat on podsłuchiwał, a nie jego.

Wysokie „c”, jakie towarzyszy każdej akcji CBA, jest zgodne ze starym chwytem ideologii oczyszczania, gdzie Polska jest krajem – jakżeby inaczej – wyjątkowym, frontowym i przykładowym, gdzie zwycięstwo nad „układem” ma wymiar powszechny, nie tylko dla dawnych krajów bloku sowieckiego, ale też dla świata. Mamy być modelowym państwem, które zmaga się ze złogami dawnego reżimu i atakiem nowej skorumpowanej nomenklatury. I w tej walce, tak należy rozumieć PiS, nikomu nie damy się wyprzedzić.

Identyczni wrogowie

Jeszcze cztery, pięć lat temu głównym wrogiem i powodem rewolucji byli dla PiS postkomuniści, z którymi teraz jednak trzeba było zawrzeć sojusz, aby przejąć publiczną telewizję. Fenomen PiS polega na tym, że dokładnie to samo instrumentarium zostało teraz zastosowane przeciwko Platformie i Tuskowi. Wystarczyło usunąć stare nazwiska oraz nazwy partii i wstawić nowe. Millera zastąpił Tusk, Sobotkę ze sprawy starachowickiej – Schetyna, Wiesława Kaczmarka – Aleksander Grad, a reszta generalnie się zgadza i jest do ponownego wykorzystania.

Dla PiS aktualny wróg jest rzeczą wtórną, wyłaniany jest na bieżąco. Gdyby kiedyś przypadkiem PSL stało się partią znaczącą, wystarczyłoby znowu zamienić nazwiska i ruszyć do boju. Każda partia, która zagradza PiS drogę do władzy, jak się okazuje, ma te same wady, bez względu na ideologiczne i programowe różnice.

Jarosław Kaczyński w swojej wczesnej twórczości dowodził, że polskiemu państwu po przełomie 1989 r. zabrakło antraktu, ustrojowej przerwy, kiedy zlikwidowano by wszelkie instytucje, przepisy, wyroki i decyzje administracyjne starego peerelowskiego porządku, po czym nastąpiłby punkt zero, od którego zaczęłaby się nowa Polska. Wydaje się, że ta tęsknota wciąż w nim istnieje. Dlatego można unieważniać instytucje złego państwa, rząd, służby specjalne, lekceważyć wymiar sprawiedliwości, podważać wyroki trybunałów, ponieważ to się dzieje w kraju, który jest fałszywy, skorumpowany i przeżarty zdradą. Kaczyński, który uchodzi za superpaństwowca, w istocie akceptuje tylko takie państwo, którego byłby założycielem.

Dopiero wtedy sądy byłyby sprawiedliwe, trybunały uczciwe, a służby specjalne – patriotyczne. PiS chce państwa, które akceptuje jego 25-proc. elektorat, zwany dla uproszczenia całym narodem (jeden z internautów napisał, że te ćwierć społeczeństwa pochodzi w prostej linii od Nila, Andersa i rotmistrza Pileckiego, reszta nie). Tylko takie państwo zasługuje na lojalność, każde inne to atrapa, PRL-bis, sfinlandyzowana republika bananowa, polskojęzyczny region Europy.

Cała medialna maszyneria, uruchamiana na sygnał z PiS (teraz wzmocniona o wszystkie kanały telewizji publicznej), służy temu celowi, choćby publicyści IV RP popisywali się własnymi interpretacjami, zwalczali salon i dokonywali kolejnych w swoim mniemaniu indywidualnych odkryć, które wynikały z tego, co podsyłało CBA. Dziwne jest to, że ci sami publicyści wielokrotnie przestrzegali, aby nie chodzić na pasku służb specjalnych. W przypadku CBA krytycyzm nagle osłabł, a doniesienia z tej centrali były traktowane jako wiedza objawiona. Swoją drogą, ileż trzeba tupetu i lekceważenia dla inteligencji czytelników, aby napisać, jak Piotr Semka, że zdymisjonowanie Kamińskiego z funkcji szefa CBA to dowód na to, że w Polsce „nie ma miejsca na funkcjonowanie służb państwowych poza podziałem partyjnym”.

Spokój jako skandal

Stare klisze i zdarte taśmy. Ale i paradoksy. Aferały wyprzedające rodowe srebra PRL; Unia Europejska, która dybie na zachodnie granice kraju, ustalone w Jałcie przez Stalina; pójście na Rosję pod rękę z nowym, medialnym, postkomunistycznym sojusznikiem – to wszystko bez zadławienia łyka elektorat PiS i jego publicyści, którzy oburzają się na stwierdzenia, że partia ta ma wyznawców, a nie wyborców.

Nie ma tu świadomości, że PiS korumpuje, aby zwalczać korupcję, manipuluje, aby położyć kres manipulowaniu, łamie zasady moralności, aby chronić moralność, upolitycznia, aby odpolitycznić, łączy się z postkomunistami, aby zwalczać pozostałości PRL, zawiera koalicje z partiami, które zamierza zniszczyć. Komentatorzy IV RP wciąż o wszystkim dowiadują się i przekonują jako ostatni.

Jeden z publicystów „Rzeczpospolitej” napisał niedawno rzewny artykuł, dający wyraz rozczarowaniu postawą Marka Migalskiego, który, jego zdaniem, zniżył się do poziomu Janusza Palikota, tyle że z PiS. Nie czytał zatem dziesiątków artykułów, które już znacznie wcześniej opisywały Migalskiego w ten sam sposób. Kiedy w 2006 r. prasa pisała, że sojusz PiS z Lepperem i Giertychem jest nie tylko kuriozalny, ale skończy się kłopotami dla państwa, dziennikarze, którzy „nie przyłączyli się do nagonki na PiS”, hamletyzowali, szukali uzasadnień, mówili o „trudnej koalicji”, która jednak jest konieczna, bo przecież „Platforma nie chciała”. Niektórzy potem wręcz wycofywali swoje artykuły z archiwum gazety. Ale nie ma tu żadnego postępu, nie ma żadnej refleksji, jest tylko szyderstwo i odrzucenie argumentów jako nieważnych w obliczu superafer. Prosty to świat, choć nie prostoduszny.

Niedawno jeden z prawicowych blogerów napisał, że część ludzi w Polsce chciałaby spokojnie żyć, kupować, sprzedawać, wyjeżdżać na wakacje, a ważniejsze rzeczy zostawić władzy, ale – jego zdaniem – nie ma tak łatwo. To niedopuszczalna postawa lemingów (w słowniku PiS: niezorientowanych naiwniaków, wyborców Platformy), którzy nie wiedzą, że wchodzimy w strefę wpływów Rosji i jesteśmy niezabezpieczeni energetycznie.

To klasyczna zagrywka PiS: jesteśmy stale zagrożeni ze wszystkich stron, spokojne życie jest tragicznym w skutkach złudzeniem. Już się dzieją afery, o których dowiemy się jesienią, stabilizacja jest zdradą i oznacza tylko tyle, że rządzą ukryci, nieznani ludzie o nieznanych celach, których wykryje i wskaże PiS, jeśli tylko wróci do władzy.

Znamienne, jak owo myślenie, ten paranoiczny język weszły w tkankę społeczną, jak łatwo to uruchomić. Ale zapewne nie działa to już tak jak przed kilkoma laty. Nie ten czas, nie ten PiS. Niby wszystko wygląda jak dawniej, ale niezupełnie. Główni spikerzy osiągnęli swoiste mistrzostwo stylu, udoskonalili sztukę mówienia w imieniu prezesa i IV RP, już nic nie jest w stanie zbić ich z pantałyku, przerwać choć na chwilę słowotok czy zawstydzić.

Tyle że ta sztuka grana jest ciągle w tej samej obsadzie i znają ją już nawet dzieci w przedszkolach. Poza tym, te same słowa i chwyty nie są takie same. Kiedy Lepper znalazł się „w kręgu podejrzenia”, został zmieciony w nicość, ale Tusk – zaklinany przez prezesa PiS w ten sam krąg – jeszcze istnieje. Może ta różnica dowodzi, że rozum wrócił z dalekiej podróży.

 

Polityka 43.2009 (2728) z dnia 24.10.2009; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Megaskandal i superafera"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną