Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Żal po Verne’em

Przez tydzień z okładem Francja pogrążona była w swoistym chaosie, gdyż związki zawodowe protestowały przeciwko wydłużeniu przedemerytalnych lat pracy. Było to nawet ciekawe, bo wydarzeniom towarzyszył dreszczyk emocji: uda się nabrać benzyny czy też nie, który z pociągów odchodzi, który nie, innymi słowy – czy dzień spędzę w pracy, w domu czy też w martwym punkcie na wyludnionym dworcu.

Ta niepewność miała swoje wysoce pozytywne skutki, uświadamiała ludziom ten elementarny fakt, że ich spetryfikowane przyzwyczajenia: rano jadę do pracy, jem w przerwie obiadowej, wracam po południu, siadam przed telewizorem, jem kolację… nie są ani odwieczne, ani święte, ani obowiązujące. Wystarczy, że ktoś gdzieś przyciśnie guzik i cały rytm życia na nic. Więcej luzu obywatele, odrobinę postmodernizmu! Taka lekcja nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Potem do strajku przyłączyli się licealiści, głęboko zatroskani o to, co stanie się z nimi w wieku emerytalnym, czyli za ponad 40 lat. Oczywiście były wśród nich czarne owce, takie jak mój najmłodszy synek Roland, które cieszyły się po prostu z tego, że strajk zwalnia ich od konieczności oglądania przez parę szczęśliwych dni złowrogiego potwora, który oficjalnie przybrał miano nauczyciela filozofii.

Byli jednak również szczerze przejęci swoim przyszłym losem i najszczerzej przygnębieni brakiem znaków bezpieczeństwa na krętej drodze, którą zmierza Republika. I ci właśnie lali miód na moje stargane serce omal emeryta. Cóż tu bowiem powiedzieć. 18-latki, urodzone w najpiękniejszych czasach stabilizacji i libertynizmu Ludwika XV, osiągały swój wiek emerytalny w latach rewolucji. Nie tylko renty, ale całe majątki, wielkie fortuny, na nic. Lub akurat dokładnie odwrotnie. Ci pozbawieni przedtem wszelkich szans mogli nagle w paryskich restauracjach zamawiać meduzy i ostrygi w trzech smakach.

Z kolei 18-latki urodzone w dumnych czasach Robespierre’a lądowały z sześćdziesiątką na karku pod panowaniem Ludwika Filipa, kiedy, dalibóg, zasługi spod gilotyny były tylko obciążeniem w życiorysie. Poloneza wiodła za to skorumpowana grupa mieszczaństwa, która zrozumiała zawczasu, czym jest triumfujący bankowy kapitalizm. Oni też rosnąc w lata musieli doznać bolesnego zawodu. Bo oto sześćdziesiątka zastać ich mogła w czasach cesarstwa Napoleona III, który wprawdzie był za pan brat z rekinami finansjery, nie znosił wszelako tych wczesnych nuworyszy, wzbogaconych za Orleańczyka, których dawno zastąpił swoimi.

Ludzie III Cesarstwa starzejąc się stawali w obliczu III Republiki antymonarchicznej i antykatolickiej, ostatniej, która skłonna byłaby nadawać im jakiekolwiek przywileje. I tak dalej, i tak dalej. Nie ma takiego wycinka historii Francji ostatnich dwóch wieków, w którym w ciągu 40 lat rzeczywistość społeczna i polityczna nie zostałaby przeorana. Gdybym urodził się we Francji, byłbym licealistą w dniach, kiedy pod Sorboną stawały barykady. I parę miesięcy później obudziłbym się w zupełnie innym kraju, gdzie zresztą prawa emerytalne zostały radykalnie przekształcone. Tak się jednak złożyło, że w 1968 r. zdawałem maturę w Liceum nr VI im. Tadeusza Reytana w PRL. Czy mogło mi zgoła przyjść do głowy, że o ewentualną emeryturę musiałbym się ubiegać w państwie tak zupełnie ustrojowo innym? Podobnie jak we Francji, nie ma i we współczesnej historii Polski takich 40 lat, które nie zmieniłyby decydująco jej krajobrazu. Ostatecznie proponować by można lata 1865–1905, które jednak, bagatela, kończą się rewolucją 1905, albo 1946–86, z tym że tylko ostateczny nieuk mógłby porównywać przedświt lat stalinowskich do okresu reform Rakowskiego czy „chłopców z lasu” do solidarnościowej opozycji.

Tymczasem francuscy licealiści są najwyraźniej przekonani, że czas stanął w miejscu, a ich dzisiejsze rewindykacje będą miały sens i podstawy za 44 lata. Mówi się często, że młodzież jest sfrustrowana, że nie zgadza się na instytucje i regulacje naszej skostniałej epoki, pragnie głębokich zmian. A jest wręcz przeciwnie – okazuje się, że ożywia ją irracjonalne przekonanie, że wszystko zostanie po staremu i w 2054 r. istnieć będą związki zawodowe, etaty w dzisiejszym ich rozumieniu czy emerytury w aktualnym kształcie. Ta wiara w stabilność świata jest tak wielka, że młodziaki nie biorą pod uwagę nawet tego, co dla nich radośnie korzystne. Że oto najprzypuszczalniej żyć będą o 10 lat dłużej niż dzisiejsi wapniacy, w wieku 60 lat (a uwzględnijmy tu jeszcze spodziewane postępy medycyny) prężyć więc będą zdrowe mięśnie, imponować sercami jak dzwony, nerkami jak miejskie filtry i marzyć o robocie, bez której następnych 50 lat w bamboszach, choćby przed niebywałymi i niewyobrażalnymi dla nas dzisiaj nowymi komputerami, wyda się im tak nudne, że błagać będą swoje władze o przedłużenie czasu pracy, zębami i pazurami bronić się przed przeniesieniem na zieloną łączkę, o której zagospodarowaniu nikt nadal przyszłościowo nie myśli.

Powstaje ciekawe pytanie. Czy owo założenie trwałości instytucji i sposobów życia jest wyrazem optymizmu: nie grożą nam żadne wstrząsy, wszystko przetrwa, świat jest łagodny i ciągły; czy też pesymizmu: wszystko zaskorupiało, nic się i tak nie zmieni? Wydaje się, że w postawie francuskich (czy tylko?) licealistów jest jednego i drugiego po trochu. Jakie nie byłyby jednak ich motywacje, popełniają ten sam błąd co ów osławiony urbanista, który w XIX w. wróżył Paryżowi kryzys straszliwy, gdyż wobec zwiększania się liczebności powozów, stajnie bogaczy i składy ich siana wyprą uboższą ludność z jej pomieszczeń mieszkalnych. Na szczęście w tym samym czasie mieli Francuzi na odtrutkę Juliusza Verne’a. Dzisiaj starego Verne’a wyrzucono z podręczników, a nowy się nie pojawił. Oto dlaczego francuscy licealiści wychodzą na ulice i walczą o mrzonki swojego przyszłego wieku emerytalnego.

Ludwik Stomma

Polityka 47.2010 (2783) z dnia 20.11.2010; Felietony; s. 104
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną