Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Naj

W 1586 r. ostatni z Rurykowiczów car Fiodor I stał się właścicielem największej armaty w dziejach Europy. Imponowała ona kalibrem 890 mm, ponadpięciometrową długością lufy, wagą około 40 ton. Problem w tym, że nigdy nie wystrzeliła. Ale może nie o to chodziło. Miała być po prostu znakiem potęgi państwa i władcy. Dzisiaj car-puszka stoi na Kremlu, koło cerkwi Dwunastu Apostołów, ku podziwowi turystów. W 1735 r. caryca Anna Iwanowna, córka Iwana V, zafundowała sobie największy dzwon na świecie. Ważył 196 ton, miał średnicę 5,90 m i poświęcony został 25 listopada na chwałę Katarzyny, księżnej Meklemburgii, starszej siostry carycy. Car-kołokoł nie dzwonił długo. Odłamał się z niego 11-tonowy fragment i od 1836 r. spoczywa na Kremlu niemy, nieopodal swojego artyleryjskiego kuzyna.

Car-puszka i car-kołokoł były uciechą wielu pokoleń Polaków, którzy wprowadzili je do anegdoty, a także wykładu historii jako symbole moskiewskiej manii wielkości, ośmieszające z góry wszelkie późniejsze „największe” rosyjskie osiągnięcia, muszące być a priori albo przechwałkami, albo uzurpacją. To na tej kanwie powstawały dowcipy, jaki był np. największy malarz rosyjski: Iwan Gog, a największy rosyjski filozof: Pietia Goras. Wyśmiewając „naj” wschodnich sąsiadów zapominali Polacy i zapominają do dzisiaj o własnych. O „największej bitwie średniowiecznej Europy”, czyli oczywiście o Grunwaldzie; o „pierwszej konstytucji w Europie” (3 maja), o „największym ruchu oporu” w czasach II wojny światowej, o jednej z dziesięciu „najważniejszych bitew w dziejach świata” (Warszawa 1920 r.) etc.

Pozostawiwszy jednak na boku kwestie źdźbeł i belek w oczach, przyznać trzeba, że w ironii i sprzeciwie wobec „naj” zawarta jest bez wątpienia słuszna, instynktowna intuicja. Megalomania i triumfalizm związane są bowiem w historii niemal nieodłącznie z reżimami czy mrzonkami totalitarystycznymi lub imperialistycznymi. Wystarczy wspomnieć monumentalizm architektury stalinowskiej, której drobnym odpryskiem jest nasz poczciwy Pałac Kultury i Nauki, prawdziwymi natomiast świadectwami gmachy przy Kotelniczeskiej, Komsomolskiej, Dorogomiłowskiej, siedziba Uniwersytetu Moskiewskiego etc. Wznoszące się nad Moskwą jak nieprawdopodobne choinki świąteczne z pijanego snu.

Jeszcze bardziej patetyczne były zamierzenia Hitlera, których szaleństwo ocenić dzisiaj możemy na podstawie projektowych rysunków Alberta Speera. Wielka Hala Zgromadzeń, z kopułą trzy razy większą od wieńczącej Bazylikę Świętego Piotra w Rzymie, pomieścić miała 180 tys. ludzi. Łuk triumfalny, zaplanowany koło Pola Tempelhofu, byłby 50 razy większy niż miniaturka na placu d’Etoile. W pałacu führera jedna sala jadalna liczyłaby 3000 m kw. W tych samych kategoriach „naj” rozumował Timur Kulawy, liczni faraonowie czy cesarze chińscy. Uczeni twierdzą, że mur chiński nie miał od początku żadnych realnych funkcji militarnych lub celnych. Był nade wszystko gestem Kozakiewicza, który Państwo Środka pokazywało światu.

Za każdym niemal razem, kiedy skala dzieła przekracza granice sensu i skalę przestrzeni, zobaczyć można z tyłu karykaturalne oblicze głupoty, chorej pychy, utopii albo tyranii. Ogrom sam w sobie nie musi być jednak dyskwalifikujący. Gigantyzm takiego na przykład pomnika żołnierza Armii Czerwonej w Zaporożu jest usprawiedliwiony bezmiarem otaczającej go przestrzeni. Zarówno monumentalnymi, szerokimi na niemal sto metrów, alejami miasta, stepem nieskończenie dalekich, niekończących się horyzontów, jak i nieogarnioną rozległością przepływającego obok Dniepru. Mniejszą figurę krajobraz wchłonąłby po prostu i unieważnił. Ten sam pomnik jednak, przeniesiony do Węgrowa na Mazowszu, koło starego kościółka, w którym wisi czarnoksięskie lustro Twardowskiego z Księżyca, nad powolne meandry piaszczystego Liwca, stałby się nieznośnym nieporozumieniem, bzdurą i pryszczem na pejzażu. Zohydzałby też ostatecznie wszystko, cokolwiek by przedstawiał. Byłby car-puszką czy car-kołokołem – do wyboru. Wydawałoby się to oczywiste, a jednak...

Rzeczpospolita wzbogaciła się właśnie o car-Chrystusa (nominacja jest nawet dosłowna, gdyż car to król, a chodzi o Chrystusa Króla). Car-Chrystus stanął w Świebodzinie i ma 36 m wysokości, czyli o 3 m więcej niż jego rywal z Rio de Janeiro. Kubek w kubek te same proporcje co między Zaporożem i Węgrowem. Chrystus w Rio de Janeiro z wysokości Corcovado góruje nad ogromnym miastem. Pełni tam dokładnie funkcję krzyża na Giewoncie. Ponieważ jest daleko i wysoko, nie przytłacza swoimi tonami betonu, jest bardziej znakiem niż realną statuą. Na dole kontrapunktem są dlań drapacze nieba wielomilionowej metropolii, wspinające się na okoliczne wzgórza fawele i wreszcie przestrzeń oceanu, wobec której maleje i człowieczeje.

Chrystus w Świebodzinie to zgoła inna sprawa. Czemu tu, a nie gdzie indziej? Nie ma żadnego uzasadnienia. Stoi ni przypiął, ni przyłatał, miażdżąc skalę pejzażu i miasteczka. Mieszkańcy są jednak zadowoleni. Monstrum przyciągnie ciekawskich, w obowiązującej nowomowie zwanych „pielgrzymami”, z których każdy, wierny czy niewierny, musi się gdzieś przespać nocą, zjeść, wypić, a może i kupić pamiątkę. Wokół mega-Chrystusa „naj” na świecie staną więc stragany i rożny. Piwo z samozwańczym narzutem, kiełbaski z sarepską, grochówka z gara, talerzyki z Janem Pawłem, wódka z rękawa, różańce, „naj” w miniaturowych kilku wymiarach. Dla przybyszów z Zachodu – toć leży Świebodzin przy drodze przelotowej, a wkrótce autostradzie, z Warszawy i Poznania do granicznego Świecka – przewidziane będą oczywiście ogrodowe krasnale. Wyrwidąb i Waligóra przekonają się wreszcie, że stworzeni zostali na obraz i podobieństwo.

Czy warto się żalić, że to pośmiewisko, mord na pejzażu i estetyce? Nie warto. To tylko swoiste podsumowanie pewnego istotnego aspektu naszej religijności narodowej.

Polityka 49.2010 (2785) z dnia 04.12.2010; Felietony; s. 113
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną