Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Karin Stanek

Umarła Karin Stanek. To tak jakby odszedł na drugi brzeg kawałek mojej młodości. Pojawiła się w radio gdzieś około 1962 r. i było to zjawisko niesłychane. Jak napisał Andrzej Bursa:

„I fuk mu cała dyscyplina

Tylko gitara i dziewczyna

I złote gwiazdy liczyć...”.

Mieliśmy kilkanaście lat, jeszcze niezbuntowani, jeszcze na falach Warsa, Szpilmana, Sygietyńskiego czy Petersburskiego, aż nagle odnaleźliśmy ten nowy rytm, na który podświadomie czekaliśmy. Wielkim fanem (jak to się dzisiaj nazywa) Karin Stanek był Stefan Kisielewski: „Gomułce jeśli jej słuchał, zaogniły się wrzody jelit”. Nie tylko jednak o to chodziło. Zarówno Kisiel, jak i konserwatywny w muzycznych poglądach Mycielski rozumieli, że ta spontaniczna dziewczyna z kucykami przekracza kolejne granice i zmienia peerelowski świat.

Zadebiutowała w chórku Domu Kultury kopalni Bobrek. Kopalnia Bobrek miała dom wczasowy w Wiśle, tuż koło siedziby Kobzdejów. Zachodziliśmy więc tam stale na nielegalne obiady. Czas kelnerek i całej żeńskiej obsługi podzielony był na przed i po „Karinie” (tak ją tam tytułowano). Po „Karinie”, kiedy tylko lampiony zapalały się na balu kończącym turnus, panie ruszały w tan niemający żadnych krępujących przepisów. Ani dwa kroki do przodu i jeden w tył, ani krok w prawo i drugi na lewo. To była po prostu „Malowana lala” i twist, który każdy interpretował, jak mu się podobało. A potem wkradł się na estrady i turnusy „Jimmy Joe”. Słowa tej piosenki podśpiewuję przy goleniu do dzisiaj.

„O Jimmy Joe, ja kocham ciebie,

O Jimmy Joe, ty o tym wiesz...”.

Potem było o gwiazdach na niebie, których Jimmy Joe ma nie szukać. Karin Stanek śpiewała tak ostro, że czasami łykała samogłoski. Stąd z „ty o tym wiesz” zrobiła się „wesz”, co zresztą nikomu nie przeszkadzało. Około 1963 r. związała się z Czerwono-Czarnymi. To już był polski Everest. Wystarczy wspomnieć, że z tym zespołem współpracowali między innymi Michaj Burano, Wojciech Gąssowski, Helena Majdaniec, Toni Keczer, Maciej Kossowski, Kasia Sobczyk... Nagrała z nimi piosenkę, która stała się właściwie jej portretem i znakiem firmowym: „Chłopiec z gitarą”. Przyszły nagrody w Opolu i Sopocie, koncerty we wszystkich bodaj krajach demokracji ludowej. Mogłaby być pieszczochem polskiej estrady, ale ciągle szukała czegoś innego, nowego nieprawdopodobnego spełnienia.

W 1964 wystąpi w filmie Janusza Morgensterna (scenariusz Józefa Hena) „Dwa żebra Adama”, partnerując Zdzisławowi Maklakiewiczowi. Parę miesięcy później zorganizuje polsko-czeską grupę The Samuels, dla której sama komponuje piosenki. Pomimo sukcesów znowu odchodzi. Nie potrafi znieść dyscypliny, jaką narzuca praca w zespole. W latach 1974–75 koncertuje w ZSRR. Bardzo to ważny moment, jakże niesłusznie zlekceważony przez stronniczych historyków. Otóż w tych latach Polska, chociaż PRL, była dla Rosji Zachodem. Recitale Karin Stanek czy Maryli Rodowicz wnosiły tam świeży i wolny powiew. Jestem pewien, że kiedyś udział, jaki mieli w poszukiwaniu porozumienia polsko-rosyjskiego Karin Stanek, Maryla Rodowicz i Daniel Olbrychski, zostanie doceniony.

W 1976 r. wyjeżdża Karin Stanek do Niemiec. Jest w tej decyzji i historia miłosna, i ciągła chęć podejmowania nowych wyzwań, i rozżalenie niedocenieniem w kraju. Występuje w Niemczech pod pseudonimem Baby Gun, a później Cora Gun, znowu, wbrew dotychczasowym doświadczeniom, tworzy kolejny zespół – Blackbirds. Jak trudno zmierzyć miarę sukcesu. Blackbirds nie znaleźli się nigdy na niemieckich czy europejskich listach przebojów, nie zmienia to faktu, że w prawie każdym zajeździe autostradowym, od Bremy po Monachium, można było w stosie kaset znaleźć „Malowaną lalę” i wcale nie po niemiecku. Próbowała też kariery w USA. Wyszło, nie wyszło. Z jednej strony, czym mało która z polskich piosenkarek mogłaby się pochwalić, zrealizowała nagrania radiowe nadawane w sześciu stanach, z drugiej strony – tylko w sześciu. Nie było to na miarę jej ambicji.

Wraca więc do Polski w 1991 r. i rusza w trasę koncertową od Gdańska po Cieszyn. Nie było to jednak to. Pani Stanek śpiewała już tylko dla nas, dinozaurów, którzyśmy ją pamiętali z kucykami i „wszą”. Tak w rutynie codzienności i bieżących spraw rodzi się zapomnienie. Potem jednak, nagle, przypominają się tamte dni. „Jedziemy autostopem...”.

Kto dzisiaj pamięta, że jeździliśmy autostopem, a nawet że była to cała instytucja, wykupywaliśmy autostopowe karty zaświadczające, że nie zabieramy się do samochodu „na łebka”, a jedynie z pasji poznawania polskich krajobrazów i tradycji. Wielkoduszni kierowcy w ich wspaniałych limuzynach dostawali od nas kupon świadczący o usłudze. Kupon ten brał później udział w losowaniu, w którym nasz dobrodziej mógł wygrać rower, puszkę szynki Hamm, a nawet pralkę albo adapter Bambino. Żeby zachęcić kierowców, wypisywaliśmy tabliczki ze sprytnymi hasłami: „Stań co żywo/Stawiam piwo!”, „W przedzjazdowym czynie/Weź nas sukinsynie...”, „Weź studenta/Zapłaci alimenta”.

Żeby było śmieszniej, na transparent „W przedzjazdowym czynie...” zatrzymała się czarna Wołga, a jej kierowca, miejscowy aparatczyk, tłumaczył nam długo, że Gomułka to zdziecinniały sklerotyk i trzeba stawiać na Gierka. Dowiózł nas (podróżowaliśmy wtedy z Tomkiem Żmidzińskim) do Wolbromia. Wysiedliśmy i zataczaliśmy się ze śmiechu. Była to już bowiem inna epoka, inny czas i inna melodia. A gdzieś na pewno stała Karin Stanek z gitarą i śpiewała:

„Auto stop, auto stop, Siadaj bracie dalej hop!”.

Jakże mógłbym jej nie wspomnieć z jej kucykami, temperamentem i czarem. Jakże bym chciał jej w tej smutnej chwili podziękować.

Polityka 10.2011 (2797) z dnia 04.03.2011; Felietony; s. 97
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną