Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Miłość Graczyka

To, że książkę Romana Graczyka „Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego” czytałem z mieszanymi uczuciami, odpowiada w pewnej mierze prawdzie. Najpierw był to bowiem wstyd za autora, później niesmak, wreszcie obrzydzenie. To, że Graczyk niewiele rozumie z czasów, o których pisze, jest jeszcze jakoś tam naturalne. Mleko pod nosem nie całkiem jeszcze wyschło, więc nie pamięta, nie widział, nie zna proporcji i peerelowskich uwarunkowań. Zresztą gdyby cokolwiek rozumiał, toby mu Janusz Kurtyka nie zaproponował pracy etatowej w IPN, gdzie akurat rozumiejących nie potrzebują.

Na cóż więc mu tłumaczyć, że na przykład władze MSW (czasem MSZ) decydowały nie tylko o paszportach dla wyjeżdżających (w tym przypadku można by zarzucić petentom, że działali we własnym interesie), ale także o wizach dla cudzoziemców. Jeżeli więc jakowaś instytucja, czy to „Tygodnik Powszechny”, czy Polska Akademia Nauk, chciały zaprosić z zagranicy osobę tak zwaną kontrowersyjną, a do takich zaliczali się między innymi niemieccy działacze na rzecz pojednania z Polską, strukturaliści, niekomunistyczni lewicowcy z Zachodu, Chińczycy, profesorowie amerykańskich uniwersytetów etc., trzeba było pójść do odpowiedniego urzędnika (kim był wiadomo) i powiedzieć mu, kto zacz i dlaczego chce się go zaprosić, czyli odbyć rozmowę o zapraszanej osobie, podając o niej fakty, które skłoniłyby urzędnika do przystawienia pieczątki. Dla Graczyka jest to kolaboracja, natomiast największe autorytety moralne tamtych czasów, z kościelnymi na czele (nie każdy ryzykował zapraszanie takich osób), uważały to wtedy za konieczność, jeżeli ma się wzbogacać intelektualnie polskich studentów czy czytelników.

Tytułem anegdoty. Rok 1983 w Paryżu. Wiele miesięcy wcześniej odebrano mi już paszport polski i żyłem na jakichś zupełnie wariackich, prowizorycznych papierach. Tymczasem serdeczny mój kumpel, który nagle pojawił się w Paryżu, generał Józef Kuropieska, był także przyjacielem Jerzego Giedroycia i zawsze dostawał od niego co najmniej 30 kilo zakazanych książeczek. Ze względu na wiek uniemożliwiający targanie takiego ciężaru, kwestie słono płatnej nadwagi w Air France, a przede wszystkim możliwości interwencji celników w Polsce, poprosił mnie Kuropieska, żebym załatwił przekazanie bibuły przez attaché wojskowego (reprezentującego państwo surowo karzące za stosunki z „Kulturą”), czyli przez pocztę dyplomatyczną ambasady, w której byłem persona non grata. Kiedy pułkownik M. usłyszał, z czym przyszedłem, wybuchnął śmiechem: – Ależ oczywiście, ani jednej książki pan generał nie straci. I tak też się stało. Nie wątpię jednak, że przy okazji siły Układu Warszawskiego dowiedziały się o knowaniach Kuropieski, a pośrednio i moich z Giedroyciem. Część tych książek rozdawał potem generał w Warszawie. Na tyle to poplątane, że niczego tu już Graczyk nie pojmie. Nie o to jednak chodzi.

Obrzydliwość jego książki zasadza się na dwóch przynajmniej rzeczach. Po pierwsze, jezuickiej hipokryzji. Zanim opluje swoich bohaterów, pisze Graczyk, jak ich kochał, jak był z nimi blisko. Nad Mieczysławem Pszonem, którego imię plugawi najbardziej, wręcz się ślini. Przywołuje nawet cytat z Jurka Pilcha ku czci Pszona, podpisując się niby pod nim, żeby tylko pokazać, jaki on obiektywny i tylko (doprawdy postać to tragiczna Roman Graczyk) musi dążyć do PRAWDY. Jak jednak wygląda owa „prawda” w tekście Graczyka?

Czytamy o Marku Skwarnickim (s. 392): „Skąpa baza źródłowa nie pozwala tu – podobnie jak w przypadku Stefana Wilkanowicza – na stawianie mocnych hipotez, niemniej analiza zachowanych dokumentów zdaje się świadczyć, że także w drugim okresie »opracowywania« Skwarnicki nie chciał się zgodzić na współpracę, lecz że tym razem po pewnym czasie uległ i przystał na systematyczne spotkania, których charakteru nie potrafimy do końca zdefiniować. (...) Analiza zapisów ewidencyjnych dotyczących Marka Skwarnickiego zdaje się wskazywać, że w grudniu 1976 r. oficer, który się z nim spotykał jako z »kandydatem«, uznał, że »kandydat« spełnia warunki pozwalające uznać go za »tajnego współpracownika«. Czy takie przesłanki na pewno wystąpiły, nie wiemy, bo nie znamy zawartości jego »opracowania«. Warto jednak zwrócić uwagę na tę specyfikę werbunku osób, które były dla SB na tyle cenne (jak najwybitniejsi księża czy czołowi działacze katoliccy), że decydowano werbować je w formie mniej obcesowej, niż to było zazwyczaj. (...) W sumie z tych nielicznych dokumentów, które się zachowały, możemy ostrożnie wywnioskować, że część spotkań Marka Skwarnickiego z oficerami SB miała charakter rozmów politycznych, inna zaś część nie podpadała pod te kategorie. Nie wiemy, jakie były proporcje jednych do drugich”.

I to jest właśnie prawda Graczyka. Nie wiemy, nie możemy wywnioskować, czy takie przesłanki wystąpiły, nie wiemy... Za każdym jednak razem systematycznie i konsekwentnie jest to rozstrzygane na niekorzyść przez Romana Graczyka oskarżonych. Tak można zniszczyć każdego! Co do Marka Skwarnickiego znalazł dwa (sic!) dwa tylko zdania, które przy maksimum złej woli uznać można za niewłaściwe. Rzuca się na nie jak sęp na padło. Powtarza parę razy. I oto jest już Spodek kreowany na agenta. A ja daję słowo honoru, że nigdy nim nie był.

Pozostaje pytanie – dlaczego Graczyk tych ludzi z „Tygodnika”, wbrew laurkom na początkach rozdziałów, tak nienawidzi? I odpowiedź wydaje mi się psychologicznie mało skomplikowana. W swojej książce opisał szereg osób, które mściły się na „Tygodniku Powszechnym” za to, że (takie było ich mniemanie) nie zostały wystarczająco docenione, nie dostały pozycji na miarę. Czyż przypadkiem nie podobna frustracja kieruje teraz Graczykiem, kiedy donosi do IPN? Oczywiście, donoszenie do IPN wydaje mu się słuszniejsze i chwalebniejsze niż ongiś do SB. Jeżeli jednak miałoby tak być na planie politycznym, to na pewno nie na psychologicznym. Na tym drugim zrównał się pan Graczyk z tym, co mu się wydawało, że potępiał. Ale tego też zapewne nigdy nie zrozumie.

Polityka 18.2011 (2805) z dnia 29.04.2011; Felietony; s. 105
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną