Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Łżeladen

Tak więc Amerykanie ukatrupili ibn Ladena. Możemy być pewni, że przedtem i potem upewnili się co do tożsamości ofiary, mają w słoikach próbki DNA, zebrali odciski palców i analizy dentystyczne. Nie ma już przebrzydłego brodacza i wszystko gra. Na razie. Od tej chwili zaczynają się bowiem zwycięzcy zachowywać jak oszalała ekipa, która za wszelką cenę chce sobie wbić samobójczego gola.

Zamiast umieścić trupa w anonimowej lodówce, zrzuca się go do morza, co ma być uszanowaniem tradycji muzułmańskiej, choć każdy specjalista poinformowałby Biały Dom, że jest właśnie tejże tradycji obrazą. Potem prezydent Obama oświadcza, iż zdjęcia trupa nie zostaną opublikowane ze względu na ich drastyczność, chociaż w pierwszym z brzegu amerykańskim serialu ogląda publiczność w zbliżeniach zwłoki poszatkowane na drobne kawałeczki, a mózg jedzony łyżeczką z otwartej czaszki jest na porządku dziennym. W ten sposób – tutaj zaś wkraczamy w granice jakiegoś przerażającego braku profesjonalizmu – wypisują władze amerykańskie z własnej nieprzymuszonej woli scenariusz dla mogącego im tylko przynieść nieszczęście nieuniknionego mitu.

Wystarczyło parę niejasności dotyczących śmierci w Ugliczu ośmioletniego Dymitra, syna Iwana IV Groźnego, by urodzić się mogła legenda samozwańców, z których jeden, przy poparciu wojsk polskich możnowładców, wdarł się nawet na Kreml, ogłosił carem i jest do dzisiaj cierniem w historii stosunków polsko-rosyjskich. Łże-Dymitrzy nie byli wyjątkiem. Po śmierci Aleksandra I widywano go w klasztorach na Syberii, pośród dońskich Kozaków, a nawet w Mongolii czy Chinach. W ciągu ostatnich czterech wieków pojawiło się w Rosji około stu fałszywych carów, powodując za każdym razem co najmniej lokalne niepokoje i kłopoty administracyjne. Po 1918 r. wielokrotnie pojawiał się „cudownie ocalony” carewicz Aleksiej, a kobieta podająca się za Anastazję, najmłodszą córkę cara Mikołaja II, omalże doprowadziła do skłócenia białej emigracji i niedobitków rodu Romanowów. Nie jest to bynajmniej rosyjska specyfika.

Władysława Warneńczyka, którego odcięta głowa odesłana do Adrianopola była „nie do poznania”, spotykano przez następnych 50 lat we wszystkich bodaj krajach chrześcijańskiej Europy, gdzie niekiedy podejmowany był na możnych dworach. Jego niewygodnym konkurentem był ostatni cesarz Bizancjum Konstanty XI Dragases, którego zwłok nie odnaleźli Turcy po zdobyciu Konstantynopola, co oczywiście stanowiło pożywkę do wszelkich legend. Skoro zaś przeżył, mógł mieć potomstwo i mścicieli. Wiadomo na pewno, że taki praprapraprawnuk ostatniego władcy Cesarstwa Wschodniorzymskiego pętał się po dworze sułtana Egiptu Ali beja, który jednak ze względów religijnych nie zdecydował się na jego polityczne wykorzystanie.

Cudownie ocaleni nie ominęli nawet racjonalistycznej i kartezjańskiej Francji. Ponieważ syn Ludwika XVI umarł w okolicznościach niejasnych, potwierdzonych tylko przez parę osób z plebsu, pojawiło się niemal natychmiast kilkunastu Ludwików XVII. Nie wszystkich sprowadzić można do rangi anegdotycznego wygłupu. Niejaki Jean-Marie Hervagault, zwany „pretendentem z Saint Lô”, ma tak „burbońską urodę” i zna tyle szczegółów z życia wyższych sfer, iż uwagę poświęca mu sam minister policji Józef Fouché, obawiający się, iż wokół sobowtóra skupiać się mogą nienawidzące Napoleona kręgi rojalistyczne. Staje przed niemałym problemem. Egzekucja pretendenta byłaby przecież w oczach jego zwolenników przyznaniem mu racji. Nie strzela się z armaty do wróbla.

Z drugiej strony, pozostawienie na wolności grozić może powiększaniem się liczby otumanionych. I tak źle, i tak niedobrze. Ostatecznie aresztowany zostaje Hervagault za włóczęgostwo, co jest zarzutem absurdalnym, gdyż żyje luksusowo na dworze ślepo wierzącej w jego opowieści hrabiny de Bęthune. Po roku, kiedy wielbiciele zaczynają zapominać, umiera w lochu. Jeszcze i wtedy policja zada sobie trud, żeby zwłoki wrzucić nocą do anonimowego, zbiorowego grobu. Tajemnicy nie udaje się do końca zachować, gdyż już po paru miesiącach „nieznani sprawcy” stawiają w miejscu pochówku kamień z pełnym zadumy napisem: „Cui sunt cineres? Heu! Cinis ipsa deest!” – „Czyje są te prochy? Niestety! Nawet prochów brak!”.

Skądinąd śmierć Hervagaulta otworzy tylko pole do popisu dla następnych „Ludwików XVII”, których relacje będą coraz mniej wiarygodne, stawiać będą jednak na nogi policję i prokuraturę, zmuszać do uciążliwych śledztw i kłopotliwych komeraży z ludźmi ze świecznika, którym chciało się akurat uwierzyć w fantazję kolejnego bęcwała.

Ta lekcja historii ukazuje najlepiej, iż jawność nawet najdrastyczniejszych spraw jest jedynym wyjściem wobec człowieczej podatności na wiarę w spiski, cuda i przekonanie, że „oni” – zawsze są jacyś oni – kłamią i zacierają ślady. Ambasador USA w Warszawie powinien był poinformować Biały Dom, co się dzieje, jeżeli zdarzy się nawet lokalna katastrofa samolotowa, której ofiarami będą ludzie budzący duże emocje. Gdyby był solidnym urzędnikiem, przesłałby prezydentowi Obamie listę wszelkich polskich w tym względzie propozycji: sztuczną mgłę, rozrzedzenie powietrza helem, dezinformację rosyjskiej obsługi lotniska, spisek Putina z Tuskiem, sabotaż…

Może to uprzytomniłoby władzom USA, jaka jest potęga szaleństwa. Tymczasem zachowują się one, jakby chciały dać psycholom gotowy scenariusz. Zwłoki na dnie morza, zdjęć nie będzie, relacje z samej akcji pogmatwane i sprzeczne. Jakaż wymarzona karma dla wszelkiego rodzaju baśni. Problem w tym, że w ten sposób świat, uwolniony od jednego zbrodniarza, zaludni się tabunami nowych pretendentów, może nawet jeszcze niebezpieczniejszych, bo zakłamanych już nie tylko w ideach, ale i własnej tożsamości, czyli rzeczywiście nic niemających do stracenia.

PS: Na żądanie Jacka Kleyffa sprostowuję informację z felietonu z numeru 19. To nie Jacek, ale Michał Tarkowski odkrył we śnie kamień filozoficzny, a kiedy się obudził, znalazł na kartce przy łóżku nie „Rysiek jest ch…”, ale: „A to ci Nowak dopiero”, co jest skądinąd dużo śmieszniejsze, a co więcej, wymaga tej subtelności poczucia humoru, o którą i Jacek, i Michał walczyli przez lata. Cześć ich pamięci, tym bardziej że żyją i można jeszcze im tę zasłużoną cześć okazać.

Polityka 21.2011 (2808) z dnia 17.05.2011; Felietony; s. 97
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną