Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Fajnie być samcem

W latach 1803–15 pisze Jan Potocki „Manuscrit trouvé à Saragosse”, który zaczyna słowami: „Jako oficer wojsk francuskich uczestniczyłem w oblężeniu Saragossy”. Jest więc Potocki francuskim mundurowym, pisze po francusku, a jednak nikt nie ma najmniejszej wątpliwości, że jest to literatura polska. Pokazał to może najlepiej Wojciech Has w filmie „Rękopis znaleziony w Saragossie” (1965 r.), z genialnymi rolami m.in. Zbigniewa Cybulskiego, Franciszka Pieczki, Ludwika Benoit, Krzysztofa Litwina etc., gdzie każdy widz rozumiał, że w tej baśni, horrorze, wykładzie filozoficznym, o Polskę przede wszystkim chodzi, jej szaleństwa, mistycyzmy i mroczne obsesje.

Teodor Józef Konrad Korzeniowski (Conrad) pisał z kolei po angielsku. Konstanty Jeleński, tak jak Potocki, wysławiał się zarówno w polszczyźnie, jak i francuszczyźnie. Idem Wilhelm Apolinaris Kostrowicki (Apollinaire) czy sam Adam Mickiewicz podczas wykładów w Collège de France. Nikogo to jakby nie razi, acz mogłoby być przyczynkiem do oskarżeń o wynarodowienie i plucie na groby słusznych przodków. Wydawałoby się więc, że sytuacja odwrotna, kiedy cudzoziemiec pisze po polsku, powinna zachwycić narodową opinię publiczną. A już przynajmniej schlebiać nadwiślańskiej próżności. Nic z tych rzeczy. Książki Dmitrija Strelnikoffa, Rosjanina (ile takich wypadków znamy?) piszącego po polsku, umieszczane są regularnie na półkach literatury cudzoziemskiej między Stratemayerem i Strindbergiem. Żaden w tym oczywiście dyshonor. Nie ma to tylko nic wspólnego z przesłaniem i apelem pisarza.

Antysemici mówili plugawie o Tuwimie, że tak się wgryzł w język polski, aż przegryzł na drugą stronę. Strelnikoff jest pisarzem języka polskiego, który zna i cytuje nawet Lucjana Rydla. To już chyba przegryzienie na stronę trzecią, czyli z powrotem do korzeni. Niechaj trafi to do szarych komórek urzędników w empikach, że może być -off na narodowej półce, gdzie w końcu jest miejsce i Leopolda St-affa. Nie będziemy się chyba kłócić o jedną samogłoskę.

Tytuł najnowszej książki Strelnikoffa „Fajnie być samcem” (Iskry 2011 r.) może a priori oburzyć feministki. Niesłusznie! Niech najpierw przeczytają. Psychofilozoficzna baza rozważań w książce jest bezczelnie prosta. Samce, co ich wyróżnia i wprawia w dumę, mają penis. Chodzi jednak o to, żeby ów narząd w odpowiednich chwilach prostował się i wznosił. Tego jednak żaden samiec nigdy nie może być pewny. Stąd ciągła dolegliwa rozterka, na której samiec jest bez przerwy skoncentrowany, dylemat nieopuszczający go ani przez chwilę: stanie czy nie stanie.

Tutaj pojawia się dwoistość postawy samca wobec życia. Z jednej bowiem strony, co jest niebywałym luksusem, ma tylko jeden problem w życiu (a więc fajnie być samcem); z drugiej strach przed ewentualnym brakiem wzwodu zmusza go do nieustannego stroszenia piór i szpanowania. To dlatego wyrusza samiec na wojny, uprawia politykę, odkrywa Amerykę albo dokonuje wynalazków. Mniej przekonującym wysiłkom samców poświęca Strelnikoff wiele pikantnych stron, które jednak omal nieodmiennie prowadzą do konstatacji, że poza nietypowymi jednostkami nieustannie „w jądrach powstaje testosteron, samczy hormon wywołujący pociąg do piwa, pornosajtów i maniakalnego oglądania telewizyjnych meczów piłki nożnej w gronie przyjaciół debili”.

Ale to też tylko swoista kokieteria. Strelnikoff podpatruje samców czujnym okiem i odnotowuje ich wszelkie zachowania, kiedy szpan staje się bezużyteczny, a wiatr codziennej historii położy im pióra po grzbiecie. Jacy wtedy stają się maleńcy, zahukani i potrzebujący pomocy. Myli się, kto by myślał, że w tym momencie autor triumfalnie wybija pointę. Wręcz odwrotnie – właśnie wtedy patrzy na nich z najwyższą czułością, a jego obserwacje samców zagubionych to niekiedy perełki psychologii i tego serdecznego zrozumienia, gdy rano za oknem przenikliwy deszczyk, a samiec wstaje z łóżka lewą nogą.

Narracja Strelnikoffa rozbita jest, ogólnie rzecz biorąc (o szczegółach nie będę przecież opowiadał – sami państwo przeczytacie), na trzy splatające się wątki: wykłady o istocie samczości, które wygłasza autor na renomowanej wyższej uczelni, jego wizyty u psychoanalityka i życie codzienne ze zmienną liczbą kotów, spośród których Włodzimierz jest jego uprzywilejowanym interlokutorem, oraz przypadkowym menelem będącym swoistym alter ego Fiodora Dostojewskiego na przedmiejskim poziomie. Do psychoanalityka autor chodzi zresztą sam, a potem już z Dostojewskim do spółki. Oprócz tego dookoła dzieją się rzeczy tak ponoć oczywiste, że widok ich przekornego odczytania zmusza zmurszałych księgarzy do panicznego odkładania książki Dmitrija do działu obcokrajowców.

Żeby było śmieszniej, jest Strelnikoff z wykształcenia biologiem (zoologiem?). Wszystko jest na tym świecie pokomplikowane: Jacek Cygan był cybernetykiem, Lewis Carroll matematykiem, Boy-Żeleński – lekarzem... Wiedza biologiczna Strelnikoffa pozwala mu okraszać obserwacje społeczne nieoczekiwanymi zgoła przykładami ze świata przyrody, które homo sapiensów sprowadzają brutalnie na miejsce. Od spotykanych w buszu nieśmiałych małpiątek, poprzez ulubione przez autora maleńkie pantofelki, po zwierzęta mogące się pochwalić penisami dziesięciokrotnie dłuższymi od Jamesa Bonda. A potem? Wszystko kończy się niby tak, jak wyrafinowany czytelnik, zapoznany z Freudem i Lacanem, od dawna przeczuwał. Samiec znajduje ukojenie w ramionach samicy. Tylko... tutaj ostatnia niespodzianka. Ta samica jest samcem. Toż:

„Bóg pobrał od Adama kość. Jakby nie było materiał genetyczny. I stworzył z tego materiału samicę. Czyli czego dokonał? (...) To był pierwszy przypadek szybkiego i skutecznego klonowania, mój drogi! Jaki się z tego nasuwa wniosek?

– Chyba nie chcesz powiedzieć...

– Jasne, że chcę. Przecież to jest oczywiste. Kobieta też jest samcem!”.

Od lat nie przeczytałem równie optymistycznej i bliskiej mi książki. Nieważne, czy zwą mnie samcem czy samicą, czarnym czy białym, Rosjaninem czy Polakiem. Tak trzymaj bracie! Daruj nawet idiotom z księgarni, oni też z tego samego żebra.

Polityka 39.2011 (2826) z dnia 21.09.2011; Felietony; s. 111
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną