Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Debaty i kibole

Józefa Hennelowa napisała niedawno w „Tygodniku Powszechnym”, że „cała Polska” nie oczekuje wcale na debaty kandydujących do Sejmu polityków, gdyż po prostu ludzie „nie potrzebują ani jazgotu wyrywających sobie słowa rozmówców w żadnym studio, ani targowiska frazesów bez pokrycia, ani tym bardziej upokarzającego widowiska, w którym przeciwnika jak wroga okłada się obelgami i kłamstwami”. POLITYKA zamieściła ten tekst w dziale „Polityka i obyczaje”, gdzie pojawiają się na ogół wypowiedzi kuriozalne, nieprzemyślane, a już co najmniej zabawne. Tymczasem refleksja Hennelowej do żadnej z tych kategorii nie należy. Myślę, co więcej, że jest w co najmniej 50 proc. słuszna.

Problem w tym, że pani Ziuta (pozwalam sobie na tę poufałość, gdyż jest moją matką chrzestną) obraca się przeważnie wśród ludzi mających zakodowane rudymenta dobrego wychowania, tolerancji i niechęci do przemocy. Taki jest jej życiowy wybór i doprawdy trudno ją za to ganić. W tym środowisku, a raczej w tej części społeczeństwa prymitywne przekrzykiwania się w pseudodyskusjach, argumenty ad personam, wyciągane z zanadrza haki i haczki budzą rzeczywiście wyłącznie niesmak. Powoduje to nawet ten skutek, że wielu moich znajomych, jeśli pójdzie do wyborów, to tylko po to, żeby oddalić koszmarne widmo nowej IV Rzeczpospolitej, nie zaś by udzielić komukolwiek mandatu zaufania. Wysłuchiwanie zaś „frazesów bez pokrycia, obelg i kłamstw” jest wtedy tylko stratą czasu, którego w naszym życiu ciągle za mało. Do tej chwili zgadzam się z Hennelową w całej rozciągłości. Nie bierze ona jednak pod uwagę, że żyje w Polsce plemię, z którym się zapewne nie spotyka nigdy, a które rozmnaża się dalece szybciej i skuteczniej niż jej środowisko. Jest to plemię kiboli.

Wiele lat temu (ściślej 40) 24 marca 1971 r. z Marią Carmen, śliczną urzędniczką ambasady hiszpańskiej, poszliśmy na mecz Legii Warszawa z Atletico Madryt. Siedzieliśmy na trybunie zewnętrznej, tej bez częściowego dachu. Rząd niżej umieściło się kilkunastu panów zaopatrzonych w liczne wysokoprocentowe butelki, które po spożyciu ciskali w tłum.

W tym miejscu drobna dygresja. Moja siostra Magda, kiedy jej o tym opowiadałem, zawołała (i podobna byłaby zapewne reakcja Hennelowej): „Jak to? Rzucali na oślep? Przecież mogli kogoś uderzyć!”. Panowie mieli też pokrywki od garnków, w które uderzali niezbyt rytmicznie, ale wystarczająco głośno, żeby zagrzać naszych orłów do boju.

W pewnym momencie jednak (strwożonych informuję, że ostatecznie wygraliśmy 2:1) Atletico strzeliło bramkę. Maria Carmen poderwała się z miejsca i podskakując zaczęła klaskać. Rząd niżej rozległ się złowieszczy szmerek: „Zabić sukę…”. Widząc, że sytuacja staje się niebezpieczna, przeskoczyłem na dół. „Panowie, musicie zrozumieć. Ta pani jest Hiszpanką i ma prawo cieszyć się z gola swojej drużyny!”. Poskutkowało cudownie. Wszyscy menele wdrapali się i całując Marię Carmen w policzki ziejącymi wódą mordami powtarzali jak mantrę: „Bardzo Paniom psepraszamy, oczywizda ma pani swój honor, jak i my. Więcej się nie zagniewamy. Graba!”. Ale to byli kibice sprzed 40 lat, kiedy jeszcze policja wspomina np. o „honornych złodziejach”. Od tamtych czasów wiele się zmieniło.

Współczesny kibol lubi debaty, bo pragnie przede wszystkim konfrontacji. Kto w debacie wyborczej przywali lepiej, ten jest pan. Argumenty nie mają tu najmniejszego znaczenia. Zresztą, cóż z nich zostanie? „Dziadek z Wehrmachtu”, „biała flaga”, „mordercy dzieci nienarodzonych”... To są jedyne hasła, które utkwią w głowach kiboli. Poza tym prawdziwy, dzisiejszy kibol jest przede wszystkim najlepszy, co rozkłada się na trzy elementy: narodowy, muskularny i religijny.

Po pierwsze: jestem prawdziwym patriotą. Może nie umiem pisać ani się wysławiać, ale zachowuję wierność swoim kamratom, swojemu miastu, swojej ojczyźnie i rasie. Nikt nam nie podskoczy. Z takimi na przykład Rosjanami łatwo damy sobie radę. Pisze Wojciech Wencel w „Gazecie Polskiej”: „Piłkarze warszawskiej Legii zburzyli fatalną tradycję. Ignorując dogmat o polsko-rosyjskiej przyjaźni pojechali rzucić Rosję na kolana. Myślę, że piłkarski triumf w Moskwie byłby niemożliwy bez Smoleńska i patriotycznej postawy Legii, choćby podczas niedawnej rocznicy powstania warszawskiego. Bo mecze z ruskimi toczą się nie tylko na boisku”.

Z Niemcami podobnie. Nie inaczej z Pepikami, Litwinami… Wprawdzie jeszcze nie wygraliśmy, ale to tylko kwestia czasu. Jak nie za Smoleńsk, pomścimy się za okupację, Zaolzie, gdzie kto poskrobie, tam znajdzie. Jeśli zaś o Żydów chodzi, to my spod znaków Maryi (tu wkradają się razem wątki muskularny i religijny) znieść nie możemy tych cichych krętaczy, którzy knują w podziemiach, zatruwają fontanny i rynki finansowe. Precz z nimi, wytępić do ostatniego i niechaj nam w tym nie przeszkadzają białe flagi!

Jest rzeczą haniebną, że ową zoologiczną antropologię przyjęła „Gazeta Polska”, nieformalny organ PiS, na swoje konto i oświeciła ją aureolą patriotyzmu i narodowych cnót. Józefa Hennelowa ma stuprocentową rację. Nikomu nie chodzi o frazesy bez pokrycia. Ważne są jednak bluzgi i obmowa. Błogosławiąc kiboli przekroczyli działacze PiS po raz kolejny ową subtelną granicę, która dzieli trotuar od rynsztoka. Z jednej strony mobilizuje się tysiące policjantów, żeby zabezpieczali stadiony przed bandytami, z drugiej, gdy chodzi o kilkadziesiąt tysięcy głosów, wystawia się tymże chuliganom laurki.

Tak, powtarzam, ci kibole lubią debaty. Lubią, jak się spoceni kandydaci przekrzykują i sączą jad. Chociaż oczywiście woleliby, żeby sobie dyskutanci dali po mordach. Zawsze też bliżsi szczęścia niż naiwni obywatele oczekujący przed ekranem na konstruktywne propozycje lub perspektywę tego, co ich w najbliższych latach czeka. Józefa Hennelowa to zrozumiała i wiem, że jest to dla niej głęboka przykrość. Cóż mogę powiedzieć? Na szczęście dla niej nie była jeszcze nigdy na meczu, gdzie mogłaby zobaczyć prawdziwych bohaterów „Gazety Polskiej” i fanów Prawa i Sprawiedliwości. Niech też nie próbuje, broń Boże, tego doświadczenia. Nie wiem bowiem, czy uszłaby cała, a życzę jej jeszcze wielu lat życia przy wyłączonym telewizorze.

Polityka 40.2011 (2827) z dnia 27.09.2011; Felietony; s. 95
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną