Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Detektyw

Niczym potwór z Loch Ness wynurza się u nas regularnie z medialnych otchłani detektyw Krzysztof Rutkowski. Nie ma bodaj w Rzeczpospolitej dziennika, tygodnika lub miesięcznika (nie mówiąc o telewizjach), które nie poświęciłyby mu więcej uwagi i czasu niż na przykład świeżo zmarłej noblistce. Jego życiorys został tak precyzyjnie rozpracowany, iż doprawdy nie warto się powtarzać. Wyłania się z niego obraz trójwymiarowy: permanentnego łgarza à la pan Zagłoba, watażki wzorem Kmicica przed cudownym nawróceniem i na wskroś nowoczesnego faceta, rozumiejącego, że pośród celebrytów możesz się znaleźć tylko wtedy, kiedy rozkrzyczą się o tobie dziennikarze. Przyznaję, iż w swojej bajce wyznaczył za swoją głowę przelicznik z czasów, kiedy pół litra kosztowało dolara, żałosne 100 tys. dol., jakie pobiera podrzędny ligowy piłkarz. To oczywiście błąd w opowieści. Cóż – za wiecznie tę samą komiczną fryzurę i konieczność noszenia trzeciorzędnych, czarnych okularów liczyć sobie tylko tyle... To już prezent dla rzekomych bandytów.

Muszę uczciwie powiedzieć, iż odczuwam do Krzysztofa Rutkowskiego swoistą sympatię. Zaczyna się od tego, że poślubił zakonnicę. Na ile moja pamięć sięga, nie był pierwszy. Pewien mój znajomy – profesor, a nawet były rektor wyższej uczelni, też wziął za żonę siostrzyczkę (franciszkankę bodaj), ale nie obnosił się z tym wobec świata i pismaków. Watażka Rutkowski w żeńskim klasztorze, rozmawiający z ukochaną przez kraty, to cytat ze sławnego kostiumowego kina francuskiego. Wprawdzie scenarzysta filmu na tyle miał jednak dobrego smaku, żeby nie włożyć w usta mniszki wyznania: „Zaczęłam odczuwać swoje ciało, które się prężyło dla Krzysztofa, a nie Boga”. Jakkolwiek by było z tym prężeniem, w gruncie rzeczy na jedno wychodzi. Policja oskarża go o tysięczne nieprzestrzeganie elementarnych norm, działanie wbrew prawu i standardom. I zapewne po stokroć ma rację. Wsadzając Rutkowskiego do ciupy, też zapewne postąpiłaby prawidłowo. Tyle tylko, że to niczego ani nie załatwi, ani nie wyjaśni.

Któż z nas nie pamięta Jeana Paula Belmondo z „Cartoucha” de Broca, 1962 r.; z „Małżonków roku II” Rappeneau, 1971 r. (Jacek Szczerba ma rację, że trzeba było skończonego idioty, który w polskiej dystrybucji przerobił małżonków na kochanków), gdzie nantejski kupiec Nicolas Philibert przemienia się w napoleońskiego marszałka; z „Asa nad asami” Oury’ego, ośmieszającego całą nazistowską potęgę... Wspina się Belmondo po niedostępnych basztach, wisi na żyrandolach, przeskakuje z karety na karetę, jedną ręką broni się przed dziesiątkami napastników, zdobywa warowne zamki i raz za razem wyzwala piękne dziewice ze szponów moralnie i klasowo niegodnych gwałcicieli. Indiana Jones czy James Bond są przy nim słabowitymi cherlakami, muszącymi się uciekać do nowoczesnej techniki, bez której – Bond w szczególności – byliby z góry skazani na porażkę.

Krzysztof Rutkowski prezentuje się mediom jako Belmondo właśnie, wzbogacony niekiedy (kominiarki, broń palna) paroma popłuczynami po Bondzie. Oczywiście, że jest tu tylko śmieszną karykaturą. Nie zapominajmy jednak, że zasiadał w ławkach poselskich, co oznacza, iż głosowało na niego ileś tam tysięcy ludzi i w cuglach przegonił wielu miejscowych społeczników, intelektualistów, pediatrów czy im podobnych. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że owi ludzie uwierzyli Rutkowskiemu wspinającemu się na baszty (może nie tak wysokie jak Belmondo, ale jednak); pokonującemu samotnie gangi wołomińskie i pruszkowskie, ratującemu dziewice, których liczbę – kto lepszy: Rutkowski czy Belmondo – mogliby rozstrzygnąć dopiero wybrani przez bezstronny zespół rachmistrze.

Nie oznacza to bynajmniej, żebym lekceważył sobie onegdysiejszych wyborców Rutkowskiego. Nic z tych rzeczy. Zrozumiał on jednak, a może wyczuł, iż w Rzeczpospolitej pokaźny procent stanowią nie tylko mohery widziane z religijnego punktu widzenia, ale także berety z antenką, oglądające polskie, „realistyczne” programy kryminalne. A czegóż się oni dowiadują? Przede wszystkim, że wszystko wolno. Telewizyjni detektywi wpadają do cudzych mieszkań bez żadnego pozwolenia na przeprowadzenie rewizji i poszanowania wolności obywatelskich. Słusznie lub niesłusznie podejrzani obrzucani są wyzwiskami i maltretowani. Interweniującymi są z reguły potężni i muskularni młodzianie, na których widok każdy przyznałby się do zabicia ojca, matki, dzieci i zgwałcenia ulubionego psa yorka. Zresztą nikt się powalonych na podłogę o zdanie nie pyta. Nie ma niesłusznych oskarżeń. Żaden z bohaterów przeddziennikowego serialu TVN nie zostaje oskarżony o nadużycie władzy, pomyłkę, napaść na niewinnego. Oni mogą, to dlaczego niby Rutkowskiemu nie wolno? Program kończy się zawsze wyliczeniem konsekwencji, jakie ponieśli zbrodniarze czy też winni wykroczeń.

Tymczasem każde dziecko wie i nie musi słuchać do tego opowieści spod budki z piwem, że procesy ciągną się u nas latami i „tyłówka” filmu ma się do rzeczywistości jak pięść do nosa. Łzami rozczulenia muszą napełniać telewidzów sekwencje: wezwanie policji – „w pięć minut później” – po tych pięciu minutach widzimy już zajeżdżające auta i dzielnych funkcjonariuszy pędzących po schodach. Kto kiedykolwiek wzywał policję, w groźnym nawet przypadku, wie, przez ile pomnożyć te „pięć minut”. Oni mogą robić ludziom wodę z mózgu, to niby dlaczego Rutkowski nie może? Najbardziej ucieszył mnie zarzut, iż Rutkowski nie odnajdywał skradzionych aut, a tylko wynotowywał numery już odzyskanych przez policję i ustawionych na strzeżonych parkingach i przekazywał właścicielom, sobie przypisując wszystkie zasługi. Cóż bowiem przeszkadzało policji zrobić kubek w kubek to samo? W owe legendarne „pięć minut”. W komisariacie uważa się przypuszczalnie, że dla przeciętnego Polaka utrata samochodu to betka, którą się nie przejmuje, i zamiast gryźć nerwowo paznokcie tańczy z wesołą kochanką. Rutkowski wpadł na pomysł, że może jest inaczej, i zrobił na tym szemrany interes. Ale żeby o to akurat mieć do niego pretensje?!

O Krzysztofie Rutkowskim zrobiłbym, już to było, film telewizyjny. Dołem idzie zbójnik Rumcajs, a na drzewie ukrywa się detektyw z wielką armatą. Podejrzana jest także gęś Balbina. Bolek i Lolek w kominiarkach czekają na rozkaz szefa. W tym czasie bracia Kaczyńscy kradną księżyc. Rzecz kończy się odkryciem, że sierotka Marysia molestowała seksualnie Janka Muzykanta w piwnicznej izbie. Doprawdy, nie trzeba mi do znudzenia tłumaczyć, że Rutkowski jest karykaturą i hochsztaplerem. Każdy ma jednak takiego Belmonda, na jakiego go stać.

Polityka 08.2012 (2847) z dnia 22.02.2012; Felietony; s. 96
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną