Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Reforma Gowina

Minister Jarosław Gowin „otworzył” oto zawody. Rzecz polega w największym skrócie na tym, iż kto zda odpowiednie egzaminy – ogólne i specjalistyczne – będzie mógł wykonywać wybraną profesję, nie oglądając się na opinie i preferencje starych wilków dziedziny, stworzonych przez nich komisji i podkomisji, którym z góry przypisuje się mafijność, stronniczość i korporacyjność. A któżby się nie zgodził? Do spiskowej wizji rzeczywistości nikogo nie trzeba przekonywać. Problem w tym, że jeśli czasem diabeł tkwi w szczegółach, tym razem usadowił go Jarosław Gowin w hurcie. Stąd też macha ogonem i w dzwony bije.

Minister sprawiedliwości wie doskonale, iż o cierpieniach odrzucanego przez staruchów kandydata na „mechanika wiertni w zakładach górniczych wydobywających kopaliny otworami wiertniczymi” słyszało tylko 000,1 proc. obywateli Rzeczpospolitej. Ani przez chwilę nie lekceważę jego domniemanej krzywdy i frustracji. W tym samym jednak rzędzie ustawia Gowin również „przewodników górskich” czy „przewodników górskich międzynarodowych”. Nie spotkałem do dzisiaj specjalisty od mechaników z wiertni. Mój błąd. Natomiast zaprzyjaźniłem się z kilkunastoma „ludźmi z gór”. Nie jest to moja działka, gdyż jestem zwolennikiem równin, i gdybym mógł, zniwelowałbym te wszystkie polodowcowe zaszłości. Tym niemniej realia są, jakie są. Oznacza to, że góry istnieją, a wraz z nimi wierchy, żleby, przepaście, lawiny, percie, wodogrzmoty, cyrle, poważni górołaźcy i bandy ceprów wybierających się ku niebiosom w tenisówkach lub lakierkach. Nad bezpieczeństwem tych ostatnich (choć nie tylko ich) starają się czuwać przewodnicy górscy, wysokogórscy, a w smutnej ostateczności goprowcy.

Nie mógłbym się znaleźć między nimi nie tylko z powodu awersji do wszystkiego, co przekracza 1000 m nad poziomem morza, bo to można w sobie zawsze przemóc, a odpowiednie egzaminy, nie tylko teoretyczne, ale i terenowe, przy odrobinie samozaparcia może bym i zdał. Kwestia w tym, że moi górscy koledzy: Jagiełło, Olech, Szpilka etc., w ekstremalnych wysokogórskich warunkach nie czuliby do mnie (i słusznie) ani przez chwilę zaufania, choćbym dyplomami wyładowany miał plecak. Nie wiedzieliby bowiem, w którym momencie, acz odpowiednie próby przeszedłem śpiewająco, nogi mi zadrżą i będę myślał o przepaści pode mną, a nie pomocy dla uwięzionych w górskim potrzasku. Toteż nigdy nie wzięliby mnie ze sobą. I ja ich doskonale rozumiem. Czy wyczuliby we mnie ceperski zapaszek, wykryli wewnętrzną obcość górom, czy po prostu nie powierzyliby mi stada ceprów, bo moja pomoc w razie nieszczęśliwego wypadku wydawałaby się im iluzoryczna? To już ich sprawa. Myślę, że mieliby rację, która – niech Bóg zachowa – urzeczywistnić by się mogła w zabitych czy tragicznie odmrożonych.

Niestety, tak to już jest na naszym złym świecie, iż w jednym przypadku wystarcza dyplom, w innych trzeba mieć ową iskrę bożą, której nie zapewnią najwyższe i najbogobojniejsze komisje. Istnieją zawody, gdzie wystarczy być może podstawowy zestaw informacji, jak np. „lider klubów pracy”, choć po prawdzie, nikt nie wie, co to jest. Są jednak i takie, których uprawianie wymaga także swoistego powołania, które sprawdzić się może tylko w działaniu, a zanim narobi w nim szkód, zdać się trzeba, niestety, na węch starego repa, sprzeczny niekiedy z wyobrażeniami kandydata. Minister Gowin miesza beztrosko jedno z drugim, co w kleistej kaszce ma ujść naszej uwagi. To po pierwsze.

Po drugie: czy taksówkarz winien znać swoje miasto, a także wiedzieć, które ulice są jednokierunkowe, kędy w godzinach szczytu nijak przejechać się nie da bez godziny stania w korku etc.? Zasady wolności są przeciw. Umiem prowadzić samochód, chcę wozić innych – starczy. Dotyczy to jednak tylko przewozu starych tubylców, którzy wrzasną: Gdzie pan się pchasz, skręcaj w lewo, do cholery! Potulnych przybyszów skądinąd będzie przejazd kosztował bajońskie sumy, i to bez winy taksówkarza. Gowin mu za to nie zwróci. Nie twierdzę bynajmniej, że stara i doświadczona złotówa nie zrobi tego samego. Każdy z nas poznał nieuczciwych partnerów. Jeżeli jednak na takim założeniu ma się opierać prawodawstwo, to lepiej od razu brać szmatki i iść na swoje podwórko.

Podobnie z notariuszami. Nie dość, że wymagana jest od nich ogromna wiedza, to chcielibyśmy również, żeby wykorzystywana była ku naszej pomocy, czego notariusz bez praktyki i otarcia w środowisku zrobić nie będzie umiał, na czym tylko fiskus, czyli minister Gowin, ewentualnie skorzysta. Tutaj zaczyna się jednak część trzecia, której nie wziął on pod uwagę. Oto ów notariusz, który załatwia sprawy wprawdzie z zyskiem dla Skarbu Państwa, ale na moją stratę, w krótkim czasie straci całą klientelę i wróci do punktu wyjścia, skąd go demagogicznie wydobyć rzekomo chciał pan minister. Podług niego każdy może zostać trenerem klasy mistrzowskiej na równi z instruktorem sportu. Zapewne. Kwestia w tym wszakże, iż jedni klienci chcą uprawiać jogging przed śniadaniem, innym marzą się sukcesy na miarę Komara, Szewińskiej, Bubki albo Kozakiewicza. Ci ostatni nie zwrócą się do wyrosłego z wolnej tabeli awansów trenera klasy mistrzowskiej, ale do takiego, który już Bubkę wychował. W miejsce ministerialnych zarządzeń zrobi swoje konkurencja.

Dlatego zakłamanym mydleniem oczu jest podawanie liczby reglamentowanych zawodów w innych krajach Zachodu, rzekomo niższych niż w Rzeczpospolitej. Panuje tam bowiem nieskończenie większa wiara w zasadę konkurencji. Owszem, „pośrednikiem w obrocie nieruchomościami” zostać może każdy z odpowiednim wykształceniem, a niekiedy nawet i bez niego. Niechże mu się jednak noga w tych obrotach pośliźnie. Był pośrednik i już go nie ma. Ja też, Panie Gowin, chciałbym zostać notariuszem albo przedstawicielem kilkudziesięciu innych zawodów. Taksówkarzem w tej chwili. Chciałbym się jednak dowiedzieć, w którym momencie, nie popełniając przestępstwa ani przekroczenia zawodowego, tytuł swój z powodu elementarnego niedołęstwa utracę i nie będę mógł zwodzić naiwniaków przebrzmiałą kartą zawodową? Kiedy przestanę być detektywem, którym po złożeniu paru papierków (a jestem niekarany) w każdej chwili być mogę?

Zasadniczo rzecz biorąc, każda krowa daje takie samo mleko. Tylko garść niedowiarków upierała się niegdyś, że jakość płynu zależy od rasy, karmy, regionu, w którym zwierzę karmę żre, klimatu tamże, ilości godzin spędzonych na pastwisku etc. Inni śmiali im się w nos. Krowa, jak to krowa, byle miała dojki pełne, niczego innego nie należy od niej wymagać. Sama najoczywistsza oczywistość wydawała się być po ich stronie. Tak się jednak dziwnie stało, że to dzięki tym dziwacznym wybrzydzaczom powstał camembert i jeszcze kilkaset innych serów, różnych nie tylko sposobem produkcji, ale i materią samą. Z tym że to już za wysokie progi dla ministrów, jak i na moje nogi powyżej 1000 m nad poziomem morza.

Polityka 12.2012 (2851) z dnia 21.03.2012; Felietony; s. 96
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną