Plan był sprytny, by nie powiedzieć doskonały. Trzej panowie (w tym dwóch ładowaczy bagażu) dowiedzieli się oto, iż kursowy lot Air France będzie przewoził złoto do Szwajcarii. Rzeczywiście z pewnym wyprzedzeniem zajechał pancerny samochód i nasi wykwalifikowani specjaliści zaczęli upychać skarb w podbrzusze maszyny. Niewiele czasu później nadjechał pierwszy wózek z bagażami pasażerów, w tym z umówioną walizą. Niewidoczni w ładowni złodzieje szybko przerzucili do niej tyle złota, ile tylko się dało. W tym samym czasie w poczekalni na Roissy-Charles-de-Gaulle jeden z oczekujących na lot doznał ataku nerek zmuszającego go do rezygnacji z przelotu. Prosił tylko, by zwrócono mu bagaż, w którym ma niezbędne lekarstwa. Ponieważ kolejne wózki dopiero docierały do samolotu, nic nie stało na przeszkodzie, żeby zwrócić nieszczęśliwemu jego tłumoki. Pełna złota waliza znalazłaby się więc z powrotem poza lotniskiem, potem już tylko Malediwy czy Karaiby i scenariusz na sensacyjny film gotowy.
Niestety, wspólnicy przesadzili. Do pakunku, który już w punkcie wyjścia nie mógł być pusty (inaczej jacyś niezdrowo dociekliwi kontrolerzy pytaliby obywatela, czy nie wystarczy mu bagaż podręczny), dorzucili 45 kilo sztabek złota. I ugiął się szef spisku i nie mógł podołać. Ciągnął walizę, zataczając się z potem na czole i muskułami w ostatecznym bólu. Takim sfilmowały go lotniskowe kamery, co wydało się na tyle podejrzane siedzącym za nimi agentom, iż następnego dnia zadzwonił dzwonek do drzwi.
Chłopcy z ładowni dostali po osiem lat, gdyż byli funkcjonariuszami i zdradzili swoją misję, szef tylko lat pięć.