Jesienią zeszłego roku ukazał się w Stanach i w Wielkiej Brytanii pierwszy tom dzienników Susan Sontag „Reborn. Early diaries 1947–1964”. Cały nakład rozszedł się błyskawicznie po obu stronach oceanu. Nic dziwnego, bo to jedna z niewielu intelektualistek, z którą Amerykanie byli po imieniu: mówili o niej Susan, tak jak Monroe była dla nich po prostu Marilyn. Rozpoznawali ją nawet na ulicy (miała charakterystyczne białe pasmo na ciemnych włosach). W „Zeligu” Woody’ego Allena Sontag zagrała samą siebie, czyli nowojorską lewicującą Żydówkę. Patrzyła z okładek czasopism, z reklamy wódki Absolut, ze zdjęć Annie Leibovitz, z którą była związana przez wiele lat.
W ostatnich latach zaczęła też wzbudzać nienawiść. Nawet w nekrologach, gdy zmarła na białaczkę w 2004 r., pojawiły się krytyczne głosy i inwektywy. Narażała się przede wszystkim swoimi komentarzami dotyczącymi polityki Stanów Zjednoczonych. „Chciałabym, żeby nie było żadnego dominującego kraju. I żeby przede wszystkim nie była to moja ojczyzna”. Wcielała bowiem ideał intelektualisty, który bezustannie podważa obiegowe sądy, tropi hipokryzję, krytykuje własne państwo. Ostatni tekst, jaki napisała przed śmiercią, był poświęcony torturom irackich więźniów w amerykańskim więzieniu Abu Ghraib.
Obraz znieczulenia
Dziwne, że w Polsce niewiele o niej mówiono, bo z ducha była bardziej wschodnio-Europejką niż Amerykanką: znała polską literaturę, tłumaczyła polskich poetów, a ostatnią swoją powieść poświęciła Helenie Modrzejewskiej. Teraz jednocześnie ukazuje się jej słynna praca „O fotografii” i książka syna, Davida Rieffa, o jej walce z chorobą „W morzu śmierci. Wspomnienie syna” (wyd. Czarne).
„Zdaje się, że mam talent do rozwścieczania” – mówiła w wywiadzie Irenie Grudzińskiej-Gross w rocznicę ataku na WTC. Wtedy naraziła się szczególnie, bo w „New Yorkerze” napisała, że zamachowcy nie byli tchórzami. Lista wypowiedzi, które ściągnęły na nią gromy, jest długa. Słynne stało się jej stwierdzenie, że „biała rasa jest rakiem historii świata”. Jednak podobne sądy można znaleźć w niemal każdej powieści J.M Coetzeego, południowoafrykańskiego noblisty i oskarżyciela cywilizacji Zachodu, tyle że ubrane w literacki sztafaż. Ostro krytykowano też jej wypowiedź z 1982 r., kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce powiedziała, że „komunizm to faszyzm z ludzką twarzą”. Elity intelektualne nie mogły jej tego darować, a w dodatku sama podważała własne, lewicowe korzenie. Miała naturę działaczki – w dzienniku sama się mobilizowała: „rób coś, rób coś, rób coś”. I tak zaangażowała się w ruch antywojenny i znalazła się w 1968 r. w Hanoi, a w czasie wojny na Bałkanach – w Sarajewie, tym razem popierała interwencję NATO w Kosowie.
– Kiedy w 1986 r. ukazało się pierwsze polskie wydanie „O fotografii”, opisywany przez nią świat był obcy i mało zrozumiały, oglądany przez nas zza szyby – mówi Małgorzata Szczurek z wydawnictwa Karakter. – Na wiele zjawisk nie było jeszcze dobrych polskich słów. Teraz Sontag tłumaczy naszą rzeczywistość.
„O fotografii” jeszcze miesiąc temu osiągała niebotyczne ceny na internetowych giełdach, wiele lat ta książka była w Polsce niedostępna. Jednocześnie ciągle jej poszukiwano, gdyż nie powstało dotąd żadne ważniejsze ujęcie tego zagadnienia. Przewartościowuje bowiem myślenie nie tylko fotografów, ale wszystkich widzów. Już w pierwszych zdaniach Sontag obala mit fotografii jako sztuki: „Fotografia w rękach większości ludzi wcale sztuką nie jest. Stanowi przede wszystkim rytuał społeczny, ochronę przed lękiem i narzędzie władzy”. Fotografii jest coraz więcej i jest coraz bardziej dostępna, zwłaszcza teraz, w epoce cyfrowej. W ten sposób świat zamienia się w galerię handlową pełną zdjęć, które zapraszają, by je podziwiać. Fotografie biedy też stały się obiektem estetycznym. „Nawet obraz nędzy (…) udało się uczynić przedmiotem konsumpcji”. Odbiorcom może się wydawać, że zdjęcia są narzędziem współczucia. Nic podobnego, Sontag demistyfikuje działanie fotografii wojennych czy głodnych dzieci. „Społeczeństwa przemysłowe zamieniają swoich obywateli w narkomanów obrazu”.
Często łapiemy się na tym, że zjawisko działa na nas bardziej na zdjęciu niż w rzeczywistości. Obraz jest mocniejszym środkiem niż doświadczenie – i to wywołuje efekt bierności, twierdzi Sontag. Fotografie w dzisiejszym świecie nie tyle pozwalają nam coś zrozumieć, co, przeciwnie, znieczulają nas. Konsumujemy obrazy, potrzebujemy ich coraz więcej, również obrazów drastycznych. „Społeczeństwo, które za normę uznaje dążenie do unikania wszelkiej nędzy, niepowodzeń, bólu, boi się choroby, a śmierć uważa nie za coś nieuniknionego i naturalnego, ale za klęskę – wytwarza ogromne zaciekawienie zaspokajane częściowo wykonywanymi zdjęciami”.
Obrazy zastępują dziś rzeczywistość. Fotografowanie i patrzenie w eseju Sontag ujawnia swoją dwuznaczną naturę. Poddaje tutaj krytyce swój własny estetyzm, bo wielokrotnie pisała, że poszukiwanie piękna to jej sposób życia.
Sontag miała też rzadką umiejętność objaśniania zjawisk bieżących. Tak było w przypadku słynnych „Notatek o campie”, dzięki którym stała się znana.
Seks i intelekt
W 1963 r. opublikowała je w małym piśmie, błyskawicznie przedrukował je „Times” i tak usłyszał o niej świat intelektualny. Jej esej o estetyce campu wyprzedzał wielką zmianę, a mianowicie zatarcie granic tego, co nazywano kulturą „wysoką” i „niską”. Camp, jak pisała Sontag, to rodzaj wrażliwości, która polega na „umiłowaniu sztuczności, nienaturalności i przesady”. Boa i pawie pióra, przebieranki i wyrafinowane gry.
Jej esej przewartościowuje pojęcie kiczu i jednocześnie oświetla styl Oskara Wilde’a z jednej strony i gwiazd popu, takich jak David Bowie, z drugiej. Gdyby szef „Partisan Review”, pisma, w którym się esej ukazał, zdawał sobie sprawę z rewolucyjności tego tekstu, być może nie zdecydowałby się na opublikowanie go. Znalazł się on później w książce „Przeciw interpretacji”, w której opowiedziała się przeciwko wszelkiej obiektywnej analizie dzieł sztuki. „Nie potrzebujemy hermeneutyki – potrzebujemy erotyzmu w kontakcie ze sztuką” – pisała. Książka ta stała się wyrazem nowej wrażliwości.
Również w dzienniku widać, jak kształtuje się jej sprzeciw wobec interpretowania, czyli zawłaszczania i zubożania świata. Sama zaś jest nastawiona zupełnie ina-czej, interesuje ją relacja: „intelektualne pragnienie jest podobne do seksualnego pragnienia”. Intelektualna zmysłowość – tak można by określić jej styl myślenia. Pozostawiła niewiele książek, zbiory szkiców, a jednak jej zdania mają niezwykłą siłę trafiania – przyszpila nimi powszechne emocje, dociera do źródeł niepokoju. Jaki komentator współczesności może się poszczycić taką celnością?
„Zawsze wierzyła w nowy początek, w inaugurację” – pisze jej syn, znany komentator polityczny, który przygotował do druku jej dziennik. W USA pierwszy tom wywołał sensację. Sontag swobodnie pisze o nieudanym małżeństwie i erotyczno-estetycznych przygodach. W Polsce dopiero kiedy nadrobimy zaległości z jej eseistyki – oprócz „O fotografii” wyjdzie też „Widok cudzego cierpienia” (2003 r.), a potem „Przeciw interpretacji” – dopiero wtedy ukażą się jej dzienniki.
Widać w nich jej niesłychany apetyt na życie i sztukę, ale też ból i ambicję, która pchała ją naprzód. Susan Rosenblatt zaczyna prowadzić zapiski jako piętnastolatka. Wcześnie straciła ojca, nazwisko Sontag pochodziło od ojczyma. Marzy, że będzie intelektualistką. Lektury piętnastolatki są bardzo ambitne: Arystoteles, Dante, Eliot, Rilke, Dostojewski, Mann. Już rok później zaczyna studiować w Berkeley, tam też odkrywa swój homoseksualizm i uroki nocnego życia. Poznaje gejowskie podziemie Los Angeles i San Francisco, notuje gejowski slang.
Po tym zachłyśnięciu się młodością i seksem w dzienniku całkowicie zmienia się tonacja. Susan poznaje Philipa Rieffa, starszego od niej wykładowcę, i szybko wychodzi za mąż – na przekór, jak notuje, swoim autodestrukcyjnym ciągotom. Kiedy ma osiemnaście lat, rodzi się David. Jej notatki stają się chłodne, przeważają listy lektur i plany naukowych artykułów, czasem tylko wymyka jej się uwaga, że „w małżeństwie cierpi na utratę osobowości”. Po siedmiu latach małżeństwa odchodzi od męża (David zostaje z Philipem) i wyjeżdża do Paryża. Tam rzuca się w ramiona dawnej kochanki, poznanej jeszcze w Kalifornii. W zapiskach przeważa teraz ból odrzucenia – nie czuje się kochana. „Spróbuj whiskey, żeby odnaleźć głos, zacząć mówić”.
Z czasem zapiski stają się coraz ciekawsze. Sontag odnajduje bowiem swój skrótowy, lapidarny styl, którym opisuje i orgazmy, i plany literackie. „Pragnienie pisania jest połączone z moim homoseksualizmem” – notuje. Seksualność i twórczość stapiają się i uzupełniają. Takie połączenie u innych pisarek zamienia się często w rodzaj grafomanii erotycznej, tymczasem przy jej chłodnym, analitycznym języku – okazuje się bardzo odkrywcze. Tożsamość seksualna staje się jej bronią przeciwko światu.
Sztuka żałobna
Dziennik pokazuje Sontag w ruchu, cała jej twórczość jest obrazem wielości, zmienności – to zresztą odróżnia ją od twórców spójnych teorii i światopoglądów. Sontag pochłaniają coraz to nowe zjawiska, odpowiada na impulsy płynące z własnego życia. Tak było w przypadku innej jej ważnej książki – „Choroba jako metafora”.
W 1976 r. rozpoznano u niej zaawansowany nowotwór piersi. Lekarze dawali jej pół roku życia. Przeżyła, ale nigdy nie odzyskała w pełni zdrowia, wciąż borykała się z nowotworami. Jej odpowiedzią na własne cierpienie był esej „Choroba jako metafora”, w którym krytykowała ujmowanie choroby jako kary za zły tryb życia. W późniejszym eseju rozszerzyła swoje rozważania o AIDS. Ostatnie lata choroby Sontag opisał w swoim wspomnieniu Rieff. Z czasem stała się coraz bardziej aktywna i całkowicie nie godziła się z końcem. Lęk przed śmiercią towarzyszył jej przez całe życie, pojawiał się w jej młodzieńczym dzienniku i nie opuszczał jej w ostatnich latach. „Żyć dalej: być może był to jej sposób na umieranie” – pisze Rieff.
Niedługo po jej śmierci Annie Leibovitz pokazała ostatnie zdjęcia Susan na wystawie „A Photographer’s Life” w Berlinie. Obok siebie zawisły fotografie komercyjne, wielkie portrety gwiazd, z których znana jest Leibovitz, i małe, prywatne zdjęcia chorej Susan. To one przyciągały widzów. Było wśród nich zdjęcie wykonane w zakładzie pogrzebowym. Syn nie chciał się zgodzić na upublicznienie tego obrazu, w końcu jednak nastąpiło, zgodnie zresztą ze słowami samej Sontag, która pisała, że fotografia to „rejestr śmiertelności” i „sztuka żałobna”. A fotograf usilnie i bezskutecznie próbuje zatrzymać ten proces.