Zdobył sławę jako Ziggy Stardust, kosmita, który na czele swojego zespołu przybył na naszą planetę, by podbić ją muzyką rockową. Nieco później zagrał w filmie SF tajemniczego człowieka, który spadł na Ziemię. A w maju 1973 r., po prostu jako David Bowie, przesiadał się w Warszawie.
Pamięć tej wizyty po latach jest coraz żywsza, dyskutują o niej dziennikarze, wspominają artyści. Jurij Andruchowycz napisał o niej tekst piosenki, którą wykonał z Karoliną Cichą na płycie z 2010 r. Rok temu mówiło się, że Dorota Masłowska pisze na ten temat sztukę. W Wielkiej Brytanii wyszedł album fotograficzny, który wprawdzie nie opisuje szerzej warszawskiego epizodu, ale kreśli kontekst wyprawy.
1. Przyjazd
Bowie, opromieniony już wówczas sławą gwiazdy muzyki pop – ale bardziej ciekawski niż Beatlesi, którzy tylko śpiewali o Związku Radzieckim – postanowił sprawdzić, co tak naprawdę kryje się za żelazną kurtyną. Zakupiwszy po drodze w Japonii (gdzie skończył właśnie trasę koncertową) aparat fotograficzny, przepłynął statkiem na kontynent azjatycki i wsiadł do pociągu kolei transsyberyjskiej, by pokonać liczącą ponad 9 tys. km trasę z Chabarowska do Moskwy. Tu dotarł 30 kwietnia 1973 r. Zwiedził miasto, powzdychał nad ciężkim losem radzieckich kobiet, pracujących równie ciężko jak mężczyźni, poprzechadzał się po placu Czerwonym, ściągając spojrzenia przechodniów, i pośpiewał swoje piosenki dwóm przeuroczym (jak zanotował w pamiętniku, a raczej opowiedział prowadzącej go agentce prasowej Cherry Vanilli) miejscowym asystentkom, które jednak nie zrozumiały ani słowa, bo nie znały angielskiego. Na koniec obejrzał pochód pierwszomajowy.
Chciał dotrzeć z powrotem do Anglii, ale bał się podróży samolotem („Miałem wizję śmierci w katastrofie lotniczej” – tłumaczył), wsiadł więc do kolejnego pociągu – Ost-West Express relacji Moskwa–Paryż. Ten codziennie zatrzymywał się na dworcu Warszawa Gdańska na przerwę techniczną. Bowie przyjechał tu najprawdopodobniej w czwartek 3 maja.
2. Spacer
Wbrew mitom, których narosło wokół tej wizyty sporo, Bowie nie przesiadał się więc na Okęciu ani też nie miał do dyspozycji kilku godzin – chyba że postój wydłużyły nieprzewidziane okoliczności. Ekspres przyjeżdżał o 13:13 i planowo stał na dworcu 42 minuty. Czyżby tylko tyle trwał legendarny spacer po Warszawie?
Przywitała go ładna, modernistyczna (przed spaleniem i przebudową w latach 80.) bryła dworca Warszawa Gdańska z okazałym widokiem na Żoliborz. Każdy nieobeznany z miastem obcokrajowiec ruszyłby niechybnie w tym kierunku. Po dwóch dniach upałów przyszło lekkie ochłodzenie, było pochmurno, ale nie padało. Warunki do spaceru były więc niezłe, ale czasu na tyle mało, że aby dotrzeć na plac Komuny Paryskiej (dziś Wilsona), bezpieczniej byłoby podjechać tramwajem lub taksówką.
Wiemy tyle, że trafił na miejsce, wszedł do księgarni i kupił kilka płyt z miejscową muzyką. Jedną z nich był album zespołu Śląsk, zawierający utwór „Helokanie”. Bowie nie opowiedział nigdy, która to była płyta, ale jedynym dostępnym wydawnictwem spełniającym kryteria jest „Śląsk. The Polish Song and Dance Ensemble vol. 2” (nr katalogowy Muza SX 0183). Z zakupami wrócił na dworzec i odjechał.
Następnego dnia gazety odnotowywały wizytę w Polsce słynnego architekta Oscara Niemeyera. Na kolumnach muzycznych informowano o nowym sygnale dźwiękowym „Dziennika Telewizyjnego”, który napisał Wojciech Kilar. A na stronach stołecznych relacjonowano budowę dworca Warszawa Centralna, który niebawem miał przejąć funkcję kameralnego Gdańskiego. Ani słowa o Bowiem. Całą historię poznaliśmy dopiero w 1977 r., gdy ukazał się album „Low” z utworem zatytułowanym „Warszawa”.
3. Nagranie
Tuż po powrocie Bowie, wyraźnie zainspirowany podróżą i przejęty wizją totalitaryzmu, nagrał płytę „Diamond Dogs” – wariację na temat „Roku 1984” Orwella. Powoli odchodził od beztroskiego glam rocka i podjął współpracę z Brianem Eno nad cyklem płyt znacznie poważniejszych i refleksyjnych, zwanym trylogią berlińską – od Berlina Zachodniego, w którym wówczas na krótko zamieszkał.
Utwór „Warszawa” Eno nagrywał w dużej części sam, jeszcze we francuskim Château d’Hérouville – studiu wybudowanym w miejscu spotkań Fryderyka Chopina i George Sand. Siedzieli tam z Tonym Viscontim, realizującym dźwięk na płycie, i z jego czteroletnim synem, który na pianinie grał wciąż proste ta-ta-ta na jednej nucie. Eno doznał olśnienia i wykorzystał ten prosty motyw jako początek kompozycji, stopniowo rozwijając ją w utwór instrumentalny. Kiedy pojawił się Bowie, dograł partie wokalne. Jako inspirację potraktował góralską melodię Śląska w opracowaniu Stanisława Hadyny. W rzeczywistości nie muzykę ludową – jak sądził – tylko zunifikowaną odpowiedź na folklor.
– To jest w całości Hadyna i jego wyobrażenie muzyki z Beskidów – mówi o pieśni „Helokanie” Maria Baliszewska, dziennikarka radiowa, wcześniej wieloletnia szefowa Radiowego Centrum Kultury Ludowej. – Oczywiście, wzorcem były pieśni polne, nawoływania, przehukiwania pasterzy w górach, które mogły mieć podobnie melancholijny, liryczny charakter, ale Śląsk wykonywał pieśń napisaną przez Hadynę i oddającą to, co jemu kojarzyło się z polskością.
Bowiego temat ten zafascynował nie jako portret kraju, tylko symbol nadziei wśród zniewolenia. „Próbowałem wyrazić w tym utworze uczucia, jakie towarzyszą ludziom, gdy pragną wolności, czują jej zapach, leżąc w trawie, ale nie mogą po nią sięgnąć” – mówił później w wywiadzie dla „Tylko Rocka”.
Nagrał ścieżka po ścieżce partie chóralne dokładnie na wzór pieśni Śląska, tyle że śpiewał w nieistniejącym języku. Wokale miały sprawić, że utwór będzie mniej teatralny, zyska osobisty, emocjonalny wydźwięk. „To rzadki moment, kiedy widzisz tak świadome działanie. Ktoś mówi ci, co chce osiągnąć, i za chwilę naprawdę to robi” – komentował później Eno, chwaląc świadomość artystyczną Bowiego.
„Przy okazji pisania »Warszawy« zdałem sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie ma samo brzmienie słów skojarzone z kontekstem muzycznym – już tylko fonetyka daje ci pojęcie o emocjonalnym znaczeniu, bez względu na racjonalny ładunek słów” – tłumaczył później sam Bowie. Tak oto z utworu, który był osobistą wizją muzyki ludowej, zrobił coś, co było osobistą wizją tej wizji. Nic dziwnego, że uznano go za studium obcości.
4. Odbiór
Płyta wyszła w styczniu 1977 r. Na okładce widniał portret Bowiego w roli obcego z filmu „Człowiek, który spadł na ziemię” Nicolasa Roega. Piosenkarz wysłał zresztą do reżysera notkę: „Takiej ścieżki dźwiękowej do filmu chciałem”.
Reakcje dziennikarzy były entuzjastyczne – uznali „Low” za album przełomowy w dorobku Bowiego. Zwracali uwagę szczególnie na drugą stronę płyty, z otwierającym ją utworem „Warszawa”, przenoszącym twórczość tego dotąd kolorowego rockandrollowego artysty w zupełnie inny wymiar, pełen subtelnej melancholii. „To najbardziej poruszający fragment płyty – relacjonował recenzent pisma „New York Rocker”. – Jeśli gdzieś w muzyce rockowej kiełkuje coś, co formą zbliża się do klasycznych koncepcji o strukturze utworu, to ten utwór czymś takim jest”.
Album przemówił też do wyobraźni muzyków kiełkującej sceny punkowej. Miał w sobie chłód i przestrzeń, które już za chwilę miały powrócić w brzmieniu nowej fali. Najlepiej widać to było w maju 1977 r., gdy grupa młodych muzyków z Manchesteru dostała ofertę pierwszego koncertu i zastanawiała się, pod jaką nazwą go zagrać. Pod wpływem niezwykłego utworu Bowiego zdecydowali się na Warsaw – właśnie od piosenki „Warszawa”. Dopiero później zmienili nazwę na Joy Division. Pismo „Melody Maker” uznało ich za najbardziej wpływowy zespół swoich czasów.
Inspiracje Joy Division słychać do dziś w nagraniach takich popularnych zespołów, jak Editors czy Interpol. Powoływały się na nie wielokrotnie polskie zespoły, szczególnie te ze sceny lat 80.
Bowie przejeżdżał jeszcze raz przez Warszawę, podróżując z Iggym Popem do Helsinek, a w 1997 r. zaplanowano mu wielki występ w Gdańsku, na stadionie Lechii. Ostatecznie koncert odwołano ze względu na słabą sprzedaż biletów.
Dzięki temu mit przetrwał i możemy fantazjować, jak bardzo zmieniłby się muzyczny świat, gdyby Bowie lądował u nas na dłużej niż parę minut.