Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Mapa, solidne buty i życzliwi ludzie

Wywiad z Markiem Krajewskim, mistrzem polskich kryminałów

Patrząc na świat przez pryzmat Marka Krajewskiego Patrząc na świat przez pryzmat Marka Krajewskiego Filip Miller / Reporter
Marek Krajewski, autor bestsellerowych retrokryminałów, opowiada o porannym joggingu, wyłączonych telefonach, wyższości uniwersytetu nad literaturą popularną oraz o tym, dlaczego Popielski nie uczestniczył w orgii – w specjalnym wywiadzie dla serwisu POLITYKA.PL.
Bibliotekę (nie) swą widzi ogromną...Wojciech Druszcz/Reporter Bibliotekę (nie) swą widzi ogromną...
Z Mariuszem Czubajem, współautorem kryminałówJacek Wajszczak/Reporter Z Mariuszem Czubajem, współautorem kryminałów
Swego czasu we Wrocławiu na promocji „Festung Breslau”. Się działo!Miłosz Poloch/Reporter Swego czasu we Wrocławiu na promocji „Festung Breslau”. Się działo!
Okładka najnowszego kryminału Marka Krajewskiegomateriały prasowe Okładka najnowszego kryminału Marka Krajewskiego

Marcin Wilk: Nadal Pan wstaje o 5 rano, by pisać?

Marek Krajewski: O 6. Ale w dalszym ciągu piszę pięć godzin, do godziny 11. Mam kawę w termosie. Wcześniej jem bardzo małe śniadanie, które wieczorem przygotowuje moja żona. Jakaś mała kanapka, może ciastko. To wszystko.

Starczy energii?

Chyba tak. Sprawdziłem, że najlepiej pracuje mi się w okolicach godziny 8-9.

I jak wygląda taki poranek?

Siadam przy moim biurku w gabinecie. Tak wcześnie, bo do 11 jest spokój. Potem zaczynają się telefony. Odbiera je co prawda żona, która jest moim menadżerem, ale mimo wszystko ja te telefony słyszę. Poza tym ktoś zawsze przyjdzie. Na przykład nasze dorosłe dzieci. Około południa zaczyna się więc życie codzienne, które mnie rozprasza.

Podczas takiego poranka w gabinecie wszystko jest wyłączone i drzwi zamknięte?

Absolutnie. Komórka, radio, Internet - wyłączone, drzwi - zamknięte. Wtedy siedzę i pracuję.

Bliscy to wyczuli, czy o ten święty czas pracy trzeba było walczyć?

Oni zdają sobie sprawę, że to czas, kiedy trzeba ze mną obchodzić się delikatnie. Poza tym moja żona wie, które sprawy są pilne i kiedy trzeba porozmawiać o tym natychmiast. Ustaliliśmy to wspólnie.

Doskonała żona!

Są poza tym jeszcze inne plusy tej sytuacji. O godz. 11, kiedy jem duże, ogromne śniadanie, okazuje się, że mam przed sobą cały dzień. Niektórzy zaczynają dopiero o tej porze aktywność zawodową, a ja wtedy mam już wszystko z głowy. Mogę się zająć sprawami rodzinnymi, iść na spacer – na przykład z moją ukochaną suczką. Często też biegam.

No proszę.

Tak jest. Przed śniadaniem, wzdłuż Odry. Osiem kilometrów. Co drugi dzień. Odkąd rzuciłem palenie, staram się walczyć z nadwagą, a bieganie umożliwia mi trzymanie wagi w pewnych granicach.

Nagradza się Pan za wysiłek?

Żadnych nagród. Poza tą, że napisałem jakiś fragment. Ja, krótko mówiąc, nie wstaję od biurka. No chyba, że poszczególne partie mojego ciała cierpną, to wtedy zdarza się, że kładę się na ziemi i piszę. Na iPadzie.

Pańska praca nadal zaczyna się od przeczytania na głos tego, co zostało napisane poprzedniego dnia?

Tak. Dystans czasowy dobrze robi. Zwykle gdy napiszę, jestem pełen euforii. Po pewnym czasie mój zmysł krytyczny jednak się wyostrza. Nawet gdy już tekst przejdzie redaktorskie sito, a książka jest wydana, często biorę ją do ręki i widzę, jakie są tam mielizny i słabości. Nie wiem, czy nadejdzie w moim życiu kiedykolwiek chwila, w której będę naprawdę zadowolony z tego, co napisałem.

Ale dlaczego akurat czytanie na głos?

To kwestia wyłapania melodii języka. W moim przypadku dość ważna. Mam donośny głos, niektórzy mówią, że radiowy. Czytałem nawet moje książki na potrzeby audiobooków. Poza tym, kiedy czytam na głos, walczę z wadą wymowy, która u mnie polega na  zbyt szybkim mówieniu i gubieniu końcówek. To trochę filologiczny nałóg.

Kształcenie mówcy?

Kształcenie gorliwego czytelnika Kwintyliana. Oraz Cycerona.

I to jest ten element klasycznego podejścia. Niepokoi mnie jednak inna sprawa. Powiada Pan, że „ważny jest nie efekt, ale czas pracy”. Czyżby więc czasem kończył Pan poranne posiedzenie z czystym ekranem?

Słuszny wniosek. Zdarza mi się to, choć rzadko. Poza tym narzuciłem sobie normę godzinową, a zatem nawet jak ekran jest czysty, to odchodzę od niego z poczuciem, że przepracowałem pięć godzin. Nie ma efektu? Trudno! Będzie jutro. Jest takie niemieckie sformułowanie „Być pocałowanym przez muzę”. I ja się pod nim podpisuję.

Nie odczuwa Pan syndromu pustej kartki?

Ja tego nie przeżywam. Nie mam poczucia, że straciłem dzień, bo nic nie napisałem. Jestem rzemieślnikiem. Pracuję pięć godzin i koniec.

Ale pusta kartka się i tak pojawia. Kiedy?

Ostatnio, gdy wymyślam fabułę. Do tej pory przychodziło mi to dość szybko. Potrafiłem wymyślić ją w ciągu weekendu. A teraz? Czasem zajmuje mi to półtora miesiąca.

Oj!

Moich książek jest coraz więcej. Poza tym boję się, że będę stąpał po własnych śladach. Zresztą i tak stąpam, co mi krytycy skrzętnie wynajdują. No i jest też strach, że będę powielał pomysły innych. Dlatego od pewnego momentu przestałem w ogóle czytać kryminały.

Szkoda.

Są drobne wyjątki. Ale przez to, że nie czytam kryminałów, jestem pozbawiony uczucia zawiści. Takiego myślenia: „Ale wpadł na fajny pomysł!”.

Widzę, że wszystko pięknie sobie Pan obmyślił i uporządkował.

To się nie zdarzyło z dnia na dzień. Przez 15 lat pracowałem na uczelni i nie miałem czasu, żeby pisać. Miałem tylko dwa wakacyjne miesiące. Siedziałem wtedy po 8-10 godzin dziennie. Wystarczyło. Gdy zająłem się tylko pisaniem, okazało się, że książkę piszę przez pół roku. Od stycznia do połowy lipca.

Ale poza pisaniem czyta Pan też arcydzieła literatury światowej. Cytaty z nich pojawiają się nawet w Pańskich książkach.

Jestem wyrobnikiem literatury, ale czytam mistrzów, żeby nauczyć się wirtuozerii opisu, psychologicznej analizy, wagi problemów, które są poruszane. Czytam ich także po to, żeby wpadać na pomysły, do których one są inspiracją. Wie pan, że czytając „Czarodziejską Górę” Tomasza Manna, wpadłem na pomysł na kryminał, który zrealizuję?

Słucham uważnie szczegółów!

Ach! Byłbym nierozsądny, gdybym zdradzał in publico moje pomysły. Autorzy kryminałów tylko czyhają!

Rozumiem. Wobec tego wróćmy do klasyków i do mott.

Motta nadają kryminałom pewien polor, charakter nieco intelektualny. Moim ulubionym reżyserem jest Jean-Pierre Merville. W każdym jego filmie pojawia się jakieś motto – a to z Buddy, a to ze starożytnych autorów. Bardzo to lubię. Teraz na przykład słucham „Chłopów” Reymonta w formie audiobooka, natomiast przeczytałem Vargasa Llosy „Historia Alejandra Mayty”. Znalazłem tam bardzo ciekawe motto. Czytanie i znajdowanie mott to druga strona mojej pracy literackiej. Pięć godzin pisania, cztery-pięć godzin czytania – w sumie jako pisarz pracuję więc dziesięć godzin dziennie.

Powiedział Pan o klasykach, którzy nadają kryminałom polor i charakter nieco intelektualny. Wynika stąd, że kryminały to gorszy gatunek. Podobnie mówi zresztą Pan o autorach, ze „smutkiem” zauważając, że autor powieści kryminalnej zarabia więcej niż wykładowca akademicki…

Rzeczywiście. Kiedyś musiałem podjąć radykalną decyzję odejścia z uczelni. Bardzo kochałem mój zawód. Kiedy nauczałem bardzo hermetycznych zagadnień typu walki morfemów, konflikty fonemów – a uczyłem językoznawstwa porównawczego i gramatyki historycznej – i ujrzałem w gronie 25 słuchaczy 2-3 osoby, które są tym zainteresowane, to widziałem, że wykonuję dobrą robotę. Moje serce zostało zatem rozdarte. Jego część została w korytarzach Instytutu Filologii Klasycznej, gdzie pracowałem przez 15 lat. Kiedy tam wchodzę i czuję zapach starych książek, witam się z kolegami – czuję, że to jest mój świat, który utraciłem. I, faktycznie, kto wie, czy gdyby zarobki pracownika naukowego i zarobki autora kryminałów, które nieźle się sprzedają, były porównywalne – nie zrezygnowałbym z tej drogi literackiej i został na uczelni.

Hm.

Nie wierzy mi pan? Ale ja naprawdę uważam świat, który zostawiłem za dobry. Był on moim naturalnym środowiskiem, w którym się dobrze czułem.

Wierzę. Tylko czy nie jest to przypadkiem, że użyję formuły klasycznej, topos skromności? Pytam o to, bo skoro jest Pan teraz pisarzem profesjonalnym, na pełen etat, to musi Pan jakoś budować swoją tożsamość twórczą. Tymczasem słyszę, że świat pisarzy książek kryminalnych jest światem gorszym.

Nie. Było tak, owszem, ale literatura kryminalna w Polsce wyemancypowała się pod koniec lat 90. Wcześniej, jeżeli człowiek był przypisany do kultury wysokiej – np. należał do środowiska uniwersyteckiego, jego deklaracje związane z popkulturą były często przez środowisko odbierane negatywnie. Pamiętam, gdy na wydziale filologicznym opowiedziałem, że lubię boks zawodowy i opisałem walkę Andrzeja Gołoty. Wzbudziło to konsternację moich kolegów z wydziału, zwłaszcza polonistów.

Klasyczna zasada decorum została złamana.

Ano właśnie. Ale na Zachodzie, na przykład w Niemczech, pracownik naukowy nie musi ukrywać, że czyta kryminały. U nas było niestety inaczej. Dlatego też na początku chciałem wydać mój pierwszy kryminał pod pseudonimem. Żeby nie być skazanym na środowiskowy ostracyzm. Nie zrobiłem tego i to chyba była dobra decyzja. To były lata 90. Polska i rynek literacki od tego czasu znormalniały. Teraz już nie jest żadnym wstydem przyznać się, że się czyta kryminały.

Ale i tak ustawia się Pan w kontrze do autorów z głównego nurtu.

Robię to nieco przewrotnie, kierując się pewną strategią. Fakt, że jestem rzemieślnikiem literackim, który pisze odtąd-dotąd, przerywa choćby w połowie zdania, kiedy wybije godzina 11, sprawia, że unikam trudnych pytań.

Jakich trudnych pytań?

Takich, w których musiałbym przekraczać swoje kompetencje. Na przykład: „czy nie sądzi Pan, że swoją literaturą przyczynia się do brutalizacji życia społecznego?”. Albo: „jak by pan ocenił swoich kolegów po piórze?”.

No, ale jak już ktoś zada takie pytanie, to co wtedy?

Wtedy mówię: nie wiem, proszę zapytać socjologów albo krytyków literackich. Ja jestem skromnym autorem. Mogę opowiedzieć, jak należy stworzyć bohatera, jak zacząć powieść, jak ją skończyć. Na innych sprawach się nie znam. Nie stroję się w piórka autorytetu.

Ale czy pisarz nie jest przypadkiem tym, który ogarnia rzeczywistość bardziej niż my, zwykli śmiertelnicy?

Powiem tak: mnie nie dziwi, że dziennikarze zadają takie pytania, bo pisarze często uważają się za autorytety moralne.

A tam, dziennikarze! Mnie chodziło po prostu o to, że pisarz ma o wiele szersze audytorium niż np. wykładowca.

A skąd! Pisarz niewiele się różni od innych. Tyle że ma lepszą umiejętność składania słów. A czy mówią coś o rzeczywistości? No nie wiem. Czasami jak słyszę, co pisarze mówią w telewizji, na przykład na tematy polityczne, to jestem zażenowany. Palę się ze wstydu.

Bo pisarzy się czasem słucha. Choć ostatnio sytuacja bardzo się urynkowiła.

W pewnym sensie jest łatwiej. Dzisiaj spotykam się z sytuacjami, kiedy nieznany nikomu autor pisze interesujący konspekt powieści i dostaje zaliczkę z prośbą o napisanie całej reszty. Kiedyś to było nie do pomyślenia. W tej chwili debiuty są pożądane, o nie się zabiega. Kiedyś sprzedawały się przede wszystkim przekłady.

Ale to dobrze, że „nieznany nikomu autor dostaje zaliczkę”?

Wspaniale! Dzięki temu jest konkurencja. Tak jak na przykład w retro kryminale, gatunku, który ja uprawiam.

Chodziło mi raczej o to, że tzw. masa prowokuje do bylejakości.

Ja staram się, by moja twórczość nie była bylejaka. Innych wolałbym nie oceniać. Poza tym to jest znowu problem z zakresu kultury popularnej, pytanie trzeba skierować do kulturoznawcy...

 

Rozumiem, choć kusi mnie, by spytać, czy wątek norweski w Pańskiej ostatniej książce – na co wskazał w swojej recenzji w „Polityce” Robert Ostaszewski - jest przypadkowym czy celowym nawiązaniem do fenomenu Larssona?

Zupełnie przypadkowym. Potrzebowałem matematyka, który otrzymuje Nagrodę Nobla. A że nie ma Nobla w zakresie matematyki, jest tylko odpowiednik finansowy – Nagroda Abla – więc mój bohater dostaje takie wyróżnienie. Nie ma tu nawiązań do kryminałów skandynawskich. To nadinterpretacja.

To wyjaśnijmy jeszcze, dlaczego tak naprawdę nie chce Pan wydać zbioru opowiadań „Siedem grzechów głównych”. Na swojej stronie internetowej krytycznie wyraził się Pan o bohaterze, który w każdym opowiadaniu jest inny, co określa Pan „kardynalnym grzechem głównym”. Ale to chyba nie jedyny powód.

Opowiadania były olbrzymie. Każde z nich liczyło ponad 100 stron, co już wskazywało na to, że lakoniczny sposób pisania jest mi raczej obcy. Poza tym te opowiadania być może przyjmą kiedyś inną postać, na przykład filmową. Mówię o tym, bo tekstami zainteresował się Janusz Zaorski i kto wie, czy nie powstanie z tego jakiś serial. Na razie jednak całość porzuciłem. Ale jest to działanie standardowe.

Znaczy, że często Pan odrzuca takie gotowe fragmenty?

Pewnie. W „Liczbach Charona” był długi passus, którego akcja rozgrywałaby się w latach 70. we Wrocławiu. Odrzuciłem to, bo mi coś tam zgrzytało. Lubię opowieść klamrową. U mnie zaczyna się ona w innym miejscu i innym czasie niż główny nurt narracji. Zdarzało mi się to rozbudowywać, robić podwójne klamry – i najczęściej moje redukcje dotyczyły tych właśnie klamrowych elementów. Chociaż z drugiej strony w nowej książce miałem zawrzeć na przykład długą scenę erotyczną – Popielski miał uczestniczyć w orgii, ale z tego zrezygnowałem.

Dlaczego?

W ogóle to nie szło. Zresztą, sceny erotyczne chyba są najtrudniejsze i stanowią prawdziwe wyzwanie dla autora – żeby nie zbłądzić i nie ześlizgnąć się po wąskim zboczu pornografii. A z drugiej strony: by nie wpaść w barokową manierę pisania np. o muszelkach.

Ośmielę się zauważyć, że i tak jest więcej seksu i przemocy niż we wcześniejszych Pańskich kryminałach. Swoją drogą, Mariusz Czubaj pisząc o kryminałach w ogóle, stwierdził, że kiedyś były hołdem składanym nauce i rozumowi. Ale i u Pana jest coś na rzeczy. Starsze kryminały pisał Pan w oparciu o biblioteki i archiwa. A tymczasem „Liczby Charona” powstawały w wyniku rozmów bezpośrednich.

Tu nie było jakieś wielkiej strategii. Lwów ocalał, a Wrocław był w 70 procentach zniszczony. Świat nieistniejącego Wrocławia musiałem więc rekonstruować w bibliotekach. Natomiast w wypadku Lwowa wystarczyło tam pojechać. Oczywiście trzeba było zabrać mapę, solidne buty, aparat fotograficzny, dyktafon i spotkać życzliwych ludzi. Miałem jednak szczęście. Ludzie stamtąd bardzo dobrze myślą o polskiej przeszłości Lwowa – uważają, że jest ona wzbogaceniem ich miasta.

Dużo czasu zajęły te wywiady w pisarskiej pracy?

Tylko na początku. Potem coraz mniej. Znam w końcu Lwów nie najgorzej. We Lwowie i na zachodniej Ukrainie czytają mnie. Mój pobyt tam - spotkania z czytelnikami, wywiady etc. - traktuję jako rodzaj zobowiązania. I lubię to.

Podobnie chyba jak i Mocka z Breslau. W każdym razie krytycy co rusz wypominają, że Popielski bardzo go przypomina. Z czego to wynika?

A może należałoby sobie postawić pytanie: dlaczego miałoby tak nie być? Jak pan sądzi?

No nie wiem! „Bo czytelnicy się przywiązują”?

A no właśnie. Ma pan doskonałą odpowiedź na swoje pytanie.

Tak, ale to jest jedna strona medalu. A druga to pytanie, czy pan nie jest znudzony tym wszystkim?

Nudziła mnie trochę atmosfera Wrocławia. Dlatego zmieniłem na Lwów. Ale Popielski mnie nie nudzi wcale. I pewnie poświęcę mu jeszcze kilka książek. Aczkolwiek nie obiecuję, że będę o nim pisał do końca życia.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną