Starsi z nas pamiętają z boiska Beckenbauera, Cruyffa, Deynę, van Bastena, Platiniego, oglądanych na żywo lub w transmisjach telewizyjnych. Ci jeszcze trochę starsi nawet Pelego, Eusebio, Garrinchę, Charltona, di Stefano, Jaszyna, których widzieli co najwyżej w skąpych przekazach telewizyjnych, jakichś migawkach lub w ogóle nie widzieli, ale swoje wiedzą. Tylko Tomasz Wołek widział, pamięta i wie wszystko.
50 sylwetek wybitnych, największych piłkarzy XX w. (przyjęto założenie, że pisze się tylko o tych, którzy już zakończyli karierę) układa się w barwny kolaż postaci, które często już za życia stały się legendami. Piłkarzy, którzy poruszali wyobraźnię i nogi milionów chłopców – kiwających się na podwórkach i plażach na całym świecie; próbujących nie puścić gola, jak słynny Ricardo Zamora, „El Divino”, o którym pisano wiersze i śpiewano pieśni (choć w epoce przedtelewizyjnej, w której grał, widzieć go mogło w sumie niewielu). Książka zaczyna się zresztą właśnie od sylwetki Zamory, a kończy na Romario.
Wszyscy grali fantastycznie, w jakiś autorski i niepowtarzalny sposób, wielu z nich było prekursorami zjawisk i procesów powszechnych obecnie w futbolu bądź blisko z nim związanych. Wspomniany Zamora, na przykład, bardzo szybko nauczył się handlować swoją karierą; George Best był pierwszym prawdziwym celebrytą, obdarzonym przy tym jakimś destrukcyjnym szaleństwem. Puskas i Charlton z kolei – wielcy stratedzy i organizatorzy gry, Pele – prawdziwy geniusz, Garrincha – boski kaczkowaty drybler, poza boiskiem zagubiony jak dziecko. Podobnie chyba jak Kazimierz Deyna.
Wypróbowani autorzy tego zbioru są prawdziwymi kibicami, oddając hołd swoim bohaterom zachowują jednak do nich pewien dystans. Widzą futbol na tle i w związku z Wszechświatem. Choć nie odchodzą od telewizora ani na sekundę, gdy na boisko wbiega dzisiaj Messi.
50 legend futbolu, tom II, POLITYKA Spółdzielnia Pracy, s. 328