Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Cudowne odnalezienie Krzysztofa Krzaka

Zaginiony Bard z Mielca: gdzie był, jak go nie było?

Bard w Madrycie w 2011 r. Bard w Madrycie w 2011 r. Materiały prywatne
Krzak, poeta śpiewający, ale pijący, pojechał z Mielca do Madrytu na trzy miesiące zarobić na gitarę i nauczyć się grać flamenco, a 20 lat nie było od niego wiadomości; wszyscy myśleli, że już umarł.
Krzysztof podczas występu w sali kominkowej restauracji Melodia w Mielcu, koniec lat 80.Materiały prywatne Krzysztof podczas występu w sali kominkowej restauracji Melodia w Mielcu, koniec lat 80.
Przyjaciele Krzysztofa Krzaka: Andrzej Szęszoł, Andrzej Ciach i Robert Kaczmarek. Po 20 latach dostali wiadomość, że Krzysztof żyje.Stanisław Ciok/Polityka Przyjaciele Krzysztofa Krzaka: Andrzej Szęszoł, Andrzej Ciach i Robert Kaczmarek. Po 20 latach dostali wiadomość, że Krzysztof żyje.

Krzysztof Krzak - Bezpańska ballada o niczym

Krzysztof Krzak - Oda do niej

Krzysztof Krzak - W obronie własnej

Saksy, 1990

W 1990 r. Krzak pojechał zarobić na życie. Żona pracowała w mieleckim biurze turystycznym – załatwiła mu saksy w Hiszpanii. Zapisali się na domek z Drewbudu. On śpiewał poezję, ale z tego nie żył, chociaż bardzo chciał. Był mechanikiem na wydziale statecznika poziomego do radzieckiego samolotu Ił-86 w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Zbyt często prosili rodziców o pomoc, niehonorowo.

Krzysiek z przygnębienia znikał pić z ludźmi z miasta i spoza. Także z sukcesu pić, lirycznie. Bywało, że szukali go po Mielcu utytułowani koledzy poeci z propozycjami koncertów. A on, łeb niepokonany, sam jeden z prawdziwą piłkarską reprezentacją mierzył się wtedy w kilkudniowej symultanie wódczanej. Zawodnicy padali pod stół, wstawali pić dalej, a Krzysiek nie przerywał akompaniamentu. Ciągle przechylony między swoją wielkością a marnością. W lodówce pustością. To metoda twórcza, która się sprawdzała poetom do pewnego wieku. Potem żyłka pękała, ryby im tonęły.

Saksy – goła proza, rzecz należało upoetyzować. Krzysiek Krzak miał 27 lat. Andrzej Ciach, jego mentor, kompan i wspólnik w poezji – 10 lat więcej. Ciachnąć krzakiem – mówiło się w mieście i na festiwalach piosenki literackiej. Czyli Ciach słowa, Krzak nuty. Zdobywali Złote Sęki, Szczeble do Kariery, trofea na Piosence Studenckiej w Krakowie, Amatorskiej w Myśliborzu, na Debiutach opolskich. Krzyśka nagrywało radio i telewizja, dostał stypendium kompozytorów. Potem rajzowali po kraju taksówkami, wódka nad morzem, szampan w górach, same najlepsze hotele, a co! Byli wielcy w gronie.

Nocą, przed wyjazdem Krzaka, było pożegnanie u Ciacha. Poeci śpiewający pili, bo oto kolega jechał budować Hiszpanię. Kurważ, nawywijałem głupot, muszę sobie pozapierdalać fizycznie, mówił Krzak. Remedium, przyznawał Ciach, ja też od ciebie odpocznę. Wrócisz, zrobimy nowe pieśni.

Rano Krzysztof Krzak wsiadł do autobusu Mielec–Paryż. Przez zieloną granicę Hiszpania, Madryt. Szarak jechał się odkuć. Kac go dopadał ze smutkiem. Ale pan poeta wybierał się po głębszą puentę, po gitarę i flamenco. Żegnany przez przyjaciół, którzy będą pamiętać.

Flamenco, 2010

No kurważ, szczury łażą. Niuchają, czy już można jeść człowieka. Krzysiek wygląda spod szmat i kartonów. Ręce pianisty, same mu latają prestissimo (bardzo szybko). Nad głową, na estakadzie szum i trąbienie. Katalończycy się obudzili, jadą pracować. Był już ten stary? Wyprowadzał psa? Obok, na trawie, Iwan, Brazylijczyk. Ej, był? Iwan kręci głową, że nie. Leżą na plecach, wpatrzeni w estakadę. Szum narasta. Może on umarł w nocy i nie przyjdzie?, przeraża się Krzysiek. Ale już pysk psa wystaje przez barierki wiaduktu. Stary człowiek, nieznajomy, puszcza papierowy samolocik. Iwan i Krzysiek zrywają się łapać. W samolociku, jak codziennie, banknot 5 euro. Jedna butelka berbeluchy z supermarketu, a drugą się schowa za pazuchę, patrząc wyzywająco w oczy ochroniarzowi. To też są ludzie i rozumieją wolę życia. Lato 2010 r., słońce wschodzi nad blokami Barcelony.

Cantabile, 1980

W 1980 r. Andrzej Ciach, poeta, poszedł na występ grupy Cantabile w domu kultury w Mielcu. Na scenie kilku chłopaków z technikum mechanicznego. Frontman, taki szczypior, gitarzysta, puch pod nosem. Patrzył butnie na salę. Od jego najpierwszego akordu zapadła cisza wśród publiki. Paru smyków grało polskie pieśni, zero pokory, wspomina Ciach, wiatr wykurwisty poszedł po sali. Ten główny, Krzysio, to był mistrz klimatu. Mówił, że zakochany jest w gitarze. To znaczy oczywiście najpierw w żonie, później w gitarze. Tylko tekstów własnych nie miał, bo co można przeżyć w wieku 17 lat? To ja ci napiszę, obiecał Ciach.

Tej nocy bania się otworzyła – to musiało być między mną a Bogiem, mówił Ciach. Jedna noc, 3 paczki fajek, 10 dobrych wierszy o życiu. Maleńkie mieszkanie, żona i dwoje dzieci, spali, a Andrzej pytał w trudzie pisania, który tym razem okazał się błogi: Boże, szefie, o co chodzi, że tak mi przypakowało do łba? Rano telefon do Krzaka, żeby wpadał. Był natychmiast, nic nie pytał, wziął słowa i musiał pójść z Bogiem. Bo następnego dnia już dzwonił, że ma nuty gotowe.

Krzysztof Krzak zagrał i zaśpiewał wszystkie 10 pieśni, wszystkie trafione. Andrzej się rozpłakał. Ten mały mechanik samolotowy miał żyłkę – Boże, za to trzeba było wypić.

Skup i sprzedaż złomu, 2011

Krzysiek był duży i silny, ale w środku jednak dziecko, mówi Andrzej Ciach. Psychika gołąbka, uzupełnia Andrzej Szęszoł, przyszedł sukces, sodówa uderzyła i Krzysiek popłynął trochę. Ale jak grał, to ciary szły po plecach.

W 2011 r. przyjaciele Krzysztofa Krzaka spotykają się w biurze firmy złomiarskiej w Mielcu. Firma należy do Andrzeja Szęszoła – poety, pieśniarza, kompozytora. Jest jeszcze Robert Kaczmarek – menedżer mieleckich poetów. Mówi się od lat: Mieleckie Zagłębie Piosenki, tyle stąd talentów płynie w Polskę zwyciężać festiwale piosenki literackiej, studenckiej i aktorskopochodnej. Krzak się nad nimi unosi, inni grają jego i Ciacha pieśni, ciachają krzakiem. Ale mija 21 lat, od kiedy zniknął z miasta i świata, młodzi zastanawiają się, jak Krzychu sam by zagrał siebie.

Lata 80. spłynęły dla poetów wódką. Gdzie się człowiek ruszył śpiewać, setka była jak uścisk ręki, a litr jak cała rozmowa. Zwłaszcza w małych ośrodkach kultury witały spragnione serca. W grę wchodziły szklanki i wiadra, nie naparstki, bo po męsku.

W 1992 r. Andrzej Ciach pojechał na saksy do Paryża, spali z czterema kolegami w aucie, które ktoś obrobił – oprócz żebraczego dobytku gastarbeiterów ukradł nagrania pieśni Krzysztofa Krzaka w wersji kanonicznej. Nie było już ani człowieka, ani dźwięku po nim.

Matka Krzyśka ciągle ma pretensje do Andrzeja Ciacha, że nauczył go pić. Chociaż trzeba powiedzieć, że on już wcześniej umiał pić, mówi Ciach w biurze złomowiska. Ale zintensyfikował, dopowiada Szęszoł. I dodaje mocnym pieśniarskim głosem: nie mogę uwierzyć, że człowiek tak wrażliwy jebnął drzwiami, wyrzucił kluczyk, zostawił rodzinę i przyjaciół!

 

 

Trabajo, 1990

Saksy nie wypaliły. Robota na budowie niedograna widocznie do końca, bo nikt nie czekał na Krzaka. Stał laureat ważnych polskich przeglądów i festiwali poetyckich na hiszpańskiej ulicy, nie znał języka, nie miał gdzie spać. Kurważ, co za tumult tutaj i jak obco – więc piwko, oswajacz. I rzeczywiście, ludzie natychmiast zwolnili biegu. Po drugim dało się zauważyć, że z bramy niedaleko ciągle wyjeżdżały ciężarówki, jechały w miasto. A potem, to już całkiem jak w Mielcu – zjawił się kolega z Polski, miał dobry patent na robotę. Staniesz, mówił, w tej bramie i będziesz mówił: trabajo, trabajo, znaczy praca. W ten sposób Krzysztof Krzak został rozwozicielem butli gazowych. Dużo chodzenia po piętrach, ale były łapóweczki. Wtedy pieniądze nieprawdopodobnie wielkie.

Więc Madryt zdobyty, o czym Krzysiek donosił żonie. Wyrabiam 200 tys. pesos, pokój mnie kosztuje 9 tys., a paczka marlborasów chodzi tu po 175 pesos! Krzysiek wysyłał pieniądze do Mielca przez dwa miesiące, na życie, na ten domek drewniany.

W Madrycie środowisko mu się rozrastało, prawie wyłącznie smutni mężczyźni za chlebem. Słodzili wieczory winem w kartonie, tańszym od wody. Krzysiek im na gitarce zaiwaniał w tle, oczy na wiersze otwierał, ciachał krzakiem. W sumie lubią mnie ludzie, chwalił się, zawsze dobry kontakt łapałem. Tak było również wtedy, kolega powiedział: znam jednego Australijczyka, on ma te małe samoloty do oprysków i szuka mechanika. Krzysiek jechał do Australii doglądać samolotów milionera.

Ale najpierw jechał z kompletem papierów wyjazdowych i kopertą pełną pieniędzy pociągiem na lotnisko w Madrycie. Dosiadło się kilku sympatycznych chłopaków, już polewali wódkę do plastikowych kubków, częstowali Krzycha. No to siup! Okradziony ze wszystkiego Krzysztof Krzak obudził się w śniegu pod miasteczkiem Avila, 120 km od Madrytu. Straszny ziąb, od Pirenejów wiało wstydem.

Wiarus, lata 80.

Zapukał o 6 rano do Ciacha, że koniecznie trzeba się napić. To były wtedy olśnienia twórcze, których nie wolno lekceważyć. Mielec zapyziały, twarze w kolorach ziemi, szedł do fabryk, a poeci Krzak i Ciach pod prąd. W barze Wiarus dostawali aureol, bufetowa kładła przed Andrzejem serwetki, żeby miał na czym pisać. Krzychu był bez gitary, nucił pod sufit i na swoich serwetkach rysował pięciolinie. Kiedy go w trzeciej klasie wyrzucili z technikum, pojechał do Krakowa, do szkoły muzycznej, której też nie skończył, ale nuty poznał. Bufetowa dolewała im paliwa.

Potem biedny Mielec wracał do domów z roboty, a oni dwaj w międzysłowiu, kurważ, piękni i błyszczący, wciąż układali pieśni. Wreszcie, po kilkunastu piwach na twarz, bufetowa dzwoniła kluczami od lokalu, że zamyka. Po 20 latach od zniknięcia Krzyśka Krzaka ta sama bufetowa mówiła Ciachowi bez zdziwienia: ci najwrażliwsi najszybciej mają szansę pójść na dno. Żyłka im pęka.

Ale jeszcze nie wtedy. Przyjeżdżał Ciach po przyjaciela taksówką i mówił: ruszaj się, jedziemy do Krakowa (Sopotu, Zakopca, Polańczyka, stolicy), bierz gitarę. Andrzej miał wtedy firmę z sitodrukiem: zarabiałem wykurwiste pieniędzory, opowiada. W Polańczyku rzucali do tarczy pieczonymi kurczakami. W warszawskim Holidayu rachunek opiewał na mniej więcej dwa nowe samochody. We Wrocławiu Andrzej – książę poezji i król sitodruku – zamawiał skrzynki wódki po paskarskich cenach u hotelowego windziarza.

W apogeum poczucia własnej wartości do Krakowa jechali w trzy taksówki: w jednej poeci, w drugiej krzyśkowa gitara, w trzeciej kapelusze. Jurorzy literacko-muzyczni, szanowane nazwiska, pukali butelkami do ich pokojów, pytając, po ile wpisowe na imprezę. Jeden fajnie rockujący poeta, na specjalne życzenie Krzysztofa Krzaka, poszukiwał nocą skrzynki szampana na peerelowskiej prowincji, co wydawało się niewykonalne, a się powiodło.

Te hotelowe opowieści z czasem się beletryzowały, bo na przykład uroczo było wspominać w towarzystwie o gitarzyście, który budzi się w wódczanych wyrzutach sumienia, dzwoni do swojej wokalistki i przeprasza, że nie zagrał na koncercie. Na krześle wisi twoja marynarka, mówi spokojnie pieśniarka, a w niej 600 zł, dziękuję za świetny koncert. Albo smutniejsze, ale też ciekawe, łkania poetów o pozwach rozwodowych składanych przez ich niestroficzne żony.

Natomiast nic ciekawego w tym, że człowiek był sam, bez kolegów, rzucony w hotel obcego miasta. W Warszawie, po własnym występie, Krzak wypił dla utulenia półtora litra z widokiem na nocny plac Konstytucji, wciąż jeszcze sądząc, że to liryka, ckliwa dynamika.

Gdy Krzyśkowi do fabryki, na wydział statecznika poziomego, przyszedł bilet do wojska, pojechał, a potem miał niepowrót z przepustki, 30 dni szukało go WSW. W Mielcu go zdybali o świcie, u rodziców, ojciec wezwał milicję – dość już mieli Krzyśka rodzice. Jeszcze sobie w rękawie kurtki schował prostowniczą połówkę na rano, pociągnął poetycko z butelki, zanim go zabrali.

Karcer, półtora roku w zawieszeniu, niby niezły bat. W cywilu Krzysztof Krzak wciąż mistrz klimatu poetyckiego, z tym że już łaził po Mielcu, w kioskach wykupywał gazety, bo był o nim artykuł ze zdjęciem, i wciskał przechodniom. Odlatywał, był nieostry. Muchy miał w nosie, mówili koledzy, obrażał się o wszystko. Pogniewany z kolegami, na festiwale jeździł z żoną. Szczeble do kariery – takie statuetki – zastawiał na mecie z wielkiej potrzeby.

Dlatego w 1990 r. musiał wyjechać, odpocząć przy ciężkiej pracy w Hiszpanii, kupić gitarę.

Bezpańska ballada, 2008

Stał nocą Ciach z Kaczmarkiem na balkonie u Kaczmarka w Mielcu, palili papierosy, z wnętrza mieszkania dobiegał imprezowy rejwach. Bawiło się Mieleckie Zagłębie Piosenki, asy starej i nowej gwardii. Już sprofesjonalizowani, z dobrymi aranżacjami, młodzi z szansą na sukces. Z komórkami w kieszeniach, z menedżerami, z kontami bankowymi. Już bez szarpaniny i nawalanki, jak w latach 80. Tylko Krzak – jak jakiś stachurowski relikt – ofiara całopalna, poeta nerwicowy. Jego żona dostała zaoczny rozwód po 15 latach bezskutecznych poszukiwań Krzyśka. Jakby tak wydać płytę z jego rzeczami?, gadali Ciach z Kaczmarkiem.

Tylu ludzi wracało do miasta z saksów w Hiszpanii, Mielec jakoś zawsze jeździł do Hiszpanii. Jedni mówili, że Krzak grywa ludziom na gitarze w madryckim metrze. Drudzy, że zadarł z mafią i w podziemiach policja znalazła jego kadłubek – to znaczy głowa zniknęła. Że Krzychu teraz bogaty i w dupie ma dawne życie – sygnał z Barcelony.

Pojechał kolega Adam szukać Krzyśka w Barcelonie, ale się zgubił autem w infernalnych tunelach dzielnicy Les Corts, wyjechał spod ziemi przy fontannie, umył ręce i zrezygnował. A w Mielcu w knajpie Wiarus jeden taksiarz zaklinał się, że byli z Krzychem kąpać się w morzu, gdzie na jego oczach Krzysiek się utopił. Z tym ostatnim Ciach rozmawiał osobiście, stawiając piwo za piwem. Im więcej stawiał, tym więcej uzyskiwał szczegółów o śmierci przyjaciela. Wreszcie posłaniec w pijanej szczerości przyznał, że żartował. Kurważ, krzyczał na niego Ciach, wiesz, że ja cię teraz zabiję?!

Płyta „Gdzie jest Krzysiek Krzak śpiewający Bezpańskie Ballady o Niczym” wyszła 18 sierpnia 2008 r. w nakładzie tysiąca egzemplarzy. Okazało się, że były jakieś pieśni Krzycha po ludziach, bo nagrywali go na grundigi w restauracjach Mieleczanka i Kibel. Należało cyfrowo czyścić szumy w studiach radia Rzeszów, które też znalazło nieco archiwaliów u siebie. Przejmujący głos przyjaciela docierał, poetycko mówiąc, z czasoprzestrzeni.

Był pomysł, żeby każdy znajomy, który jedzie za granicę, brał ze sobą płytę Krzyśka, mówi Robert Kaczmarek. Płyta szukała wykonawcy po całym świecie. Andrzej Ciach napisał list na okładkę: „Ta płyta jest listem, który jeśli żyjesz (w co wierzę!), niech Cię odnajdzie!!! (…) Jeśli nadal uczysz się flamenco i poszukujesz ładnego brzmienia gitary, nieważne gdzie i jak żyjesz, zrobię wszystko, żeby Ci pomóc. Jeśli płyta ta do Ciebie dotrze, a nie dasz żadnego życia znaku, to znaczy, że zamiast serca masz kamień – więc żyj!!!”.

 

 

Flamenco, 2010

Drugie 5 euro co rano od księdza katolickiego z kościoła za estakadą. Dziś Krzyśka szczury nie dopadną prawie na pewno. Idzie przez dzielnicę Les Corts, przez miasto poryte w tym miejscu tunelami autostrady, przez wątły park, gdzie staruszkowie sypią ziarno zielonym, miejskim papugom. Do baru, sprawdzić się.

Właściciel kiwa głową na powitanie, niepytany leje koniaku po wręby, stawia na ladzie. Krzysiek trzęsącymi rękami odlicza półtora euro. I już może: jedną ręką szklanki nie podniesie, więc łapie dwiema, ale też nie. Nachyla głowę, upija łyk. Czeka. Pianista, ten, który przebiera jego palcami, stopniowo daje adagio (wolno, lirycznie). Teraz Krzychu łyka całość, czeka z 15 minut. Bo albo mu się przyjmie za pierwszym razem, wzbudzi krew, albo się zwróci w ubikacji. Barman patrzy jak znawca organizmów, dolewa koniaku. Jak jest? Dziś jest git.

I Krzysiek idzie się umyć w fontannie przy autostradzie. A potem jak zawsze ruszy w taniec łaziora po Barcelonie, po miejscach, gdzie bezdomni upiją się wesoło, starzy śmieją się z rozpaczy świeżych bezdomnych, z ich zapowiedzi samobójstwa w i tak ginącej Europie Zachodniej. Czasem ktoś ma gitarę.

Ale nogi, kurważ ich macierz, takie grube i sine jeszcze nigdy nie były, jak dziś. Plecy bolą i jest to coś nowego. Latem 2010 r. Krzysztof Krzak, poeta z Mielca, niby zwyczajnie siedzi na ławce koło fontanny, a właśnie umiera.

Skup i sprzedaż złomu, 2011

W biurze firmy złomiarskiej u Szęszoła siedzą mężczyźni dojrzali. Poeci niepijący. Ojcowie rodzin odpowiedzialni za stan konta. Zwykle żony ich biorą za mordy, a jeśli odchodzą, to oni już są ułożeni, postarzali, nie chce im się dramatyzować z wódką. Niedawno Andrzej Szęszoł wydał świetną płytę. Andrzej Ciach miał benefis, 40 lat życiopisania. Zrobiła o nim program rzeszowska telewizja. W złomowni stoją stare czołgi, czekając na pocięcie, Ciach chodzi między nimi, a w tle leci jego utwór „Nasza piękna wioska świat”. Spokojnie. Aż 18 sierpnia 2010 r., równo dwa lata po wydaniu płyty-listu, dzwoni do Ciacha Robert Kaczmarek, menedżer Mieleckiego Zagłębia Piosenki, i prosi: Weź się czegoś mocno przytrzymaj, bo przed chwilą rozmawiałem z Krzyśkiem Krzakiem.

Jest tak: Krzysiek żyje, jest w barcelońskim szpitalu Del Mar. Już wypuszcza się na miasto w drobnych sprawach, na przykład do konsulatu po dokumenty. Bo przez 20 lat żył bez dokumentów. Akurat kiedy jest w konsulacie, na biurku urzędniczki dzwoni telefon. Robert Kaczmarek z Mielca dzwoni w ślad za przysłaną do konsulatu płytą, poszukuje dawnego przyjaciela.

Krzak Krzysztof?, zagaduje urzędniczka, płyta pana szuka. Jaka płyta?, chce wiedzieć Krzysiek.

Krzysiek siedzi na schodach przed ośrodkiem pomocy społecznej na przedmieściach Barcelony, słucha swoich staroci z miasta Mielec i płacze, i płacze, i płacze. Lubią go ludzie, więc pielęgniarki się interesują dlaczego. Byłeś poetą?, pytają zadziwione. Bo ludzie zazwyczaj myślą, że poeci są nudni i tylko luźno powiązani z życiem.

Flamenco, 2011

W sierpniu 2011 r. w barze Bayo w Barcelonie siedzi niski, krępy mężczyzna, 48 lat, kilka zabliźnionych szwów w okolicy serca. Chciałby się natychmiast zaprzyjaźniać i widać, że dobry byłby z niego kumpel, chociaż tylko przy wodzie mineralnej.

Wstyd, mówi, wstyd mi za wszystko, co zrobiłem. Wstyd mi się zaczął, kiedy leżałem rano w śniegu za miastem Avila. Wstyd gastarbeitera, który wszystko stracił. Wstyd męża i przyjaciela, który uciekł. Będę z tym wstydem żył do końca. Ale pyta także: Słuchałeś mojej płyty? Ja słucham codziennie przed snem, daje mi kopa energii.

Rok temu, umierając na ulicy, poeta prosi przechodnia, żeby zadzwonił po karetkę. Adres: Les Corts, koło fontanny. Krzysiek korzysta z ostatków hiszpańskiego socjalu. Lekarz mu mówi: trzy aorty doprowadzają krew do pana serca. Dwie z nich nieczynne, powinien pan się zgodzić na operację. Nie!, mówi Krzysztof Krzak. Nie będą, kurważ, naruszać jego wnętrza grzebaniem. Ale potem leży ze znieczuleniem miejscowym, na ekranie monitora obserwując własne serce i jest to niespodziewanie miłe uczucie. Krzychu ciągle buja się między poczuciem wartości a strachem, że nic po sobie nie zostawi oprócz zgliszczy. Gdy leży na pooperacyjnej, pierwszy raz od lat odcięty od dopływu alkoholu, pustka zwycięża – Krzysiek chce się zabić. Jestem słaby, mówi, jak wrócę na ulicę, będę jak padlina, zeżrą mnie.

Do starego Hiszpana, łóżko obok, przychodzi rodzina, przynosi banany i dżem. Krzysiek sam. Ale Hiszpan, mimo że taki zaopiekowany, nie może spać. Santa Maria, szepce nocami. Potem opowiada Krzyśkowi swoje życie – miał ciężkie, też się wszystkiego boi. Ty się módl, radzi, to pomaga. I pamiętaj – jesteś tylko ty. Potem też ty. A jak się skończysz ty, to i tak jesteś ty, mówi stary człowiek. Krzysztof Krzak modli się tak bardzo, że wpada w oczyszczające mantry.

Któregoś dnia łóżko Hiszpana stoi puste i nie wiadomo, co się zdarzyło naprawdę. Krzysiek idzie do konsulatu i bierze udział w cudzie.

W czerwcu 2011 r. do Barcelony przyjeżdża w odwiedziny Andrzej Ciach. Krzysiek mieszka już w socjalnym mieszkaniu z czterema innymi pogubionymi, każdy ma swój pokój. Ale jeden urywa się z programu pomocowego, uciekając w miasto kradnie Krzyśkowi nową, hiszpańską gitarę. Krzysiek, świeżo po nowej stracie, opowiada, że załamuje się – siedzi naprzeciwko pełnej butelki i płacze. Ale nie otwiera. Czyli wygrywa.

Ściskamy się na powitanie, opowiada Ciach, ale nie ma łez. Później, w hotelu, Ciach daje przyjacielowi nowy tekst, Krzysiek układa nuty. Wychodzi to gównianie. Stracił czuja do polskiego. W takich wypadkach bywa, że pomaga słowo klucz, mówi Ciach; to tak jak Kieślowski mówił Zamachowskiemu: zagraj mi to Chaplinem. Ciach wymyśla słowo klucz dla Krzaka: poleć mi to Pink Floydem. Udaje się Pink Floydem. Tylko jeden cud raczej się nie zdarzy – Krzysiek do Mielca nie wróci.

Smutna piosenka, 2011

Krzysiek wychodzi z gitarą przed blok. Gapią się kolorowi, bezrobotni sąsiedzi. Przed Valld’Hebron (Murami Hebronu) – pobliską stacją metra, trwa cichy, ale ciągły ruch pacjentów szpitala o tej samej nazwie. Rodziny wiozą windami pod ziemię bliskich – wenflony, bandaże, gapienie się w sufit windy, zapach dezynfekatora. Przez środek dzielnicy biegnie wąwozem wielopasmowa autostrada. Krzyśkowi wciąż dzwoni stara komórka z demobilu – siostra środowiskowa sprawdza, czy Krzysiek nie pijany i czy był na kursach. Krzysztof Krzak robi kursy przewodnika turystycznego, płaci miasto. Z ciekawostek dowiedział się na przykład, że Gaudi, genialny architekt, strasznie pił i kiedy w 1926 r. przejechał go tramwaj w Barcelonie, był tak brudny, że nikt go nie poznał.

Zaśpiewam ci mój kawałek, mówi Krzysztof Krzak do kolejnego gościa z Polski. Mam dosyć smutnych piosenek, denerwuje się gość. Krzysiek odnosi gitarę do domu.

Polityka 52.2011 (2839) z dnia 21.12.2011; Coś z życia; s. 140
Oryginalny tytuł tekstu: "Cudowne odnalezienie Krzysztofa Krzaka"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną