Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Żelazna dama

Meryl Streep jak Thatcher - nie do zdarcia

2011 - 2011 - "Żelazna Dama" Best Film / materiały prasowe
Złoty Glob, nominacja do Oscara, nagroda za całokształt na rozpoczynającym się wkrótce festiwalu w Berlinie, to tylko niektóre z ostatnich wyróżnień, jakimi została obsypana Meryl Streep. W wieku 63 lat kolejny raz wraca na szczyt.
Meryl Streep. Woli być nazywana maszyną do grania niż celebrytką i skandalistką.Photoshot/PAP Meryl Streep. Woli być nazywana maszyną do grania niż celebrytką i skandalistką.
1981 - 'Kochanica Francuza'Courtesy Everett Collection/EAST NEWS 1981 - "Kochanica Francuza"
2006 - 'Diabeł ubiera się u Prady'Courtesy Everett Collection/EAST NEWS 2006 - "Diabeł ubiera się u Prady"

W ciągu minionych czterech dekad reżyserzy mający szczęście z nią pracować, jak Mike Nichols, Clint Eastwood, Sydney Pollack czy Stephen Daldry, wielokrotnie przyznawali, że uważają Meryl Streep za współczesną Gretę Garbo. Według nich ma talent połączony z wysoką inteligencją, co pozwala jej zagrać wszystko. Nieżyjący już Alan J. Pakula wyznał, że szczęściem każdego reżysera jest praca z nią do końca życia.

Chociaż w kinie nie pojawia się zbyt często, miewała nawet kilkuletnie przestoje, a w teatr prawie w ogóle się nie angażuje, traktowana jest jak narodowy skarb Amerykanów. Rzecz niezwykła o tyle, że jej aktorskie imperium zostało zbudowane na przekór biznesowym mechanizmom obowiązującym w branży filmowej. Nigdy nie była związana stałym kontraktem z żadnym hollywoodzkim studiem. Nie gra w kinie akcji ani w superprodukcjach (nigdy jej to nie interesowało). Nie założyła własnej firmy producenckiej. Nie zabiega o kręcenie sequeli. Zachowuje się jak antygwiazda. Wybiera najczęściej kameralne, niezależne tytuły, żeby potrenować różnego rodzaju zadania aktorskie. Tak jakby sława i rozgłos były ostatnią rzeczą, na których jej zależy.

Pięknością na miarę hollywoodzkich bogiń, jak Marilyn Monroe czy Elizabeth Taylor, też nie jest. W jej chłodnej, arystokratycznej urodzie tkwi coś bardzo delikatnego, wręcz przezroczystego, podkreślającego rozbrajającą czystość intencji i charakteru. Długi, prosty nos, głęboko osadzone, duże, niebiesko-zielone oczy, charakterystyczny półuśmiech nawet w młodości przesadnie nie rozpalały męskiego pożądania ani nie dodawały jej seksapilu. Jeśli wydawała się komuś królową, to raczej codzienności. Generalnie także i dziś robi wrażenie osoby totalnie przewidywalnej, łagodnej, skromnej, pozbawionej próżności i kaprysów. Jakby wszystko w niej jaśniało, co jeden z bliskich współpracowników skwitował dowcipem: wygląda jakby połknęła zapaloną żarówkę.

Ukryte demony

Nienaganne maniery, uprzejmość, dystans, odrobina bezbronności, poczucie humoru sprawiają wrażenie wystudzonego temperamentu, a nawet braku mocnej, wyrazistej osobowości. Oczywiście to pozory. Wystudiowana słabość widoczna w każdym jej geście skrywa demony, które spuszcza z łańcucha jedynie przy wyjątkowych okazjach. Jak choćby po przegranej rywalizacji o rolę Evy Peron w musicalu „Evita”. O swojej konkurentce, Madonnie, powiedziała wtedy z satysfakcją, że śpiewa od niej lepiej i gdyby mogła, przegryzłaby jej gardło.

Niepohamowana ambicja każe Streep podchodzić do aktorstwa z wielkim entuzjazmem i niewiarygodną wręcz precyzją. Nie zgodziła się, by zastąpiła ją dublerka w „Koncercie na 50 serc”. Aby sprostać wymaganiom scenariusza, sześć godzin dziennie przez osiem tygodni ćwiczyła grę na skrzypcach. Na planie telewizyjnego serialu „Anioły w Ameryce”, gdzie wystąpiła aż w czterech rolach, m.in. starej mormonki i anioła, domagała się, by grany przez nią 80-letni rabin miał łupież na kołnierzu, o czym oprócz niej nikt zawczasu nie pomyślał. Przygotowując się do zagrania Julii Child, autorki najsłynniejszej amerykańskiej książki kulinarnej i współtwórczyni telewizyjnego kulinarnego show, przeczytała o niej stos książek. W przerwach zdjęć do „Julii, Julii” wciąż oglądała jej programy.

Skrupulatność i przesadna drobiazgowość daje o sobie znać, zwłaszcza gdy może się wykazać wrodzonym talentem językowym. Słynie wręcz z tego, że bez problemu zmienia akcent i szybko potrafi przyswoić obce słowa. Grając więźniarkę obozu w Oświęcimiu w „Wyborze Zofii” płynnie wypowiadała zdania po polsku. W głośnym „Pożegnaniu z Afryką” mówiła z duńskim akcentem. W „Krzyku w ciemności”, gdzie wcieliła się w matkę oskarżoną o zabójstwo własnego dziecka, posługiwała się akcentem australijskim.

Za jej perfekcjonizmem kryje się dość niemodne w środowisku filmowym pragnienie, by sprostać reżimowi przyzwoitego, scenicznego aktorstwa. Woli być nazywana maszyną do grania niż celebrytką i skandalistką. Uporczywie dąży, by nie dać się zamknąć w jednej szufladce, na przykład specjalistki od ról kobiet zbuntowanych przeciw czasom, w których żyją. Albo introwertyczek skłóconych ze swoimi emocjami, kryjących wielką wrażliwość i głęboki smutek. Albo silnych, lecz niejednoznacznych, trudnych osobowości. Szuka nowych wyzwań. Komediowych, dramatycznych, tanecznych. Nie powtarza ról. Wciąż stara się być kimś innym.

Trudno ją zidentyfikować, czym różni się od swoich legendarnych poprzedniczek: Bette Davies, Joan Crawford, Katharine Hepburn. Każda z nich posiadała własny, wyrazisty, łatwo rozpoznawalny styl, przejawiający się chociażby w określonej modulacji głosu czy pewnym sposobie ekspresji. W jej przypadku niczego takiego nie znajdziemy. To również odróżnia ją od aktorek z jej pokolenia. Po Susan Sarrandon, Julianne Moore czy Glenn Close z góry wiadomo, czego można się spodziewać. Po niej nie. Zawsze pojawia się zaskoczenie. Niemniej za każdym razem, gdy widzi się ją na ekranie, nie sposób zapomnieć, że to wielka Meryl Streep.

Wcielając się we włoską imigrantkę („Co się wydarzyło w Madison County”), bojową feministkę lesbijkę („Manhattan”), subtelną romantyczkę („Kochanica Francuza”) czy żądną przygód, muskularną podróżniczkę („Dzika rzeka”) nigdy nie stawia – w przeciwieństwie do koleżanek – warunków, że czegoś nie zagra, bo, dajmy na to, chce wyglądać na ekranie młodziej. Nie pyta, kiedy się najlepiej prezentuje, tylko czy to jest dobre dla postaci, którą kreuje.

 

 

Być jak kameleon

Jej biografowie, zafascynowani łatwością, z jaką dokonuje fizycznej i duchowej transformacji, właśnie w kameleonizmie upatrują istoty jej aktorstwa. I porównują z Robertem De Niro. Tak jak i on Streep potrafi się bezgranicznie roztapiać, zmieniać osobowość, w jednej chwili zrzucać i zakładać cudzą skórę. Bez poczucia obcości i dystansu. Jakby dostrajanie się do innej mentalności, narodowości, tradycji, dialektu nie sprawiało jej najmniejszych trudności. Bardziej niż technice Stanisławskiego, którą studiowała na wydziale dramaturgicznym uniwersytetu Yale, zawdzięcza to empatii i zmysłowi obserwacji.

Przyznaje, że niechętnie czerpie doświadczenie z własnego życia. Woli podpatrywać i naśladować ludzi, z którymi się styka. Ma do tego dar i genialną intuicję, która rzadko ją zawodzi. „W każdej postaci staram się zobaczyć siebie. Wyobrażam sobie, że nią jestem. To, co robię, polega na dodawaniu człowieczeństwa, godności, współczucia” – mówiła w jednym z wywiadów.

Mimo niewiarygodnej liczby nagród – jest rekordzistką zarówno w liczbie posiadanych nominacji do Oscara (17), jak i Złotych Globów (25) – wielokrotnie spotykała się z ostrą krytyką. Także ze strony kolegów po fachu i bliskich przyjaciół. Dustin Hoffman po wspólnym występie w „Sprawie Kramerów” nazwał ją najbardziej egocentryczną aktorką, z jaką przyszło mu pracować. Jej pierwszy narzeczony John Cazale uznał, że jest „wspaniałym robotem”. Doceniając jej kunszt media wytykały bezlitośnie, że czuje się komfortowo w rolach nielubianych kobiet, lecz nie jest zdolna wiarygodnie oddać prawdziwych emocji. Zaś zmiany osobowości chętnie podkreśla jedynie nowym kolorem włosów i uczesania. Zarzucano jej, że gra technicznie, zbyt dużą wagę przykłada do analizy, że brakuje w jej rolach ciepła, spontaniczności, a za bardzo dominuje chłód i wyniosłość. Słynna wpływowa recenzentka „New Yorkera” Pauline Kael zniecierpliwiona napisała w końcu, że Streep potrafi grać tylko „od szyi w górę”, nie wykorzystując zupełnie innych walorów swego ciała.

Cierpka uwaga rzucona na początku lat 90. XX w. o mało nie zabiła aktorki. Aby dać odpór tego rodzaju insynuacjom, zaczęła już wtedy rozglądać się za nieco lżejszym repertuarem, wymagającym od niej umiejętności komediowych. Zaryzykowała m.in. występ w niewyszukanej farsie „Ze śmiercią jej do twarzy”, nie odnosząc jednak sukcesu. Przełom nastąpił dopiero dekadę później. Po tym, jak załamana swoim wiekiem i brakiem ciekawych projektów oskarżyła szefów wytwórni, że aktorkom po czterdziestce oferują jedynie role starych wiedźm. Ta ironiczna skarga na karmiącą rękę Hollywood zamiast lekceważenia przyniosła jej jeszcze większy respekt i podziw środowiska. A w końcu też propozycje na miarę jej dojrzałego talentu.

Powrót na szczyt w wieku, w którym inne aktorki szykują się do emerytury, zawdzięcza paradoksalnie brawurowym, prowokacyjnym rolom w popularnych komediach romantycznych („Diabeł ubiera się u Prady”, „To skomplikowane”) oraz musicalach takich jak „Mamma Mia”. Po raz pierwszy filmy z jej udziałem okazały się dużymi komercyjnymi przebojami, zarabiając każdorazowo grubo ponad pół miliarda dolarów. Dzięki nim także po raz pierwszy w swojej karierze stała się jedną z najlepiej opłacanych hollywoodzkich gwiazd. I symbolem seksu swego pokolenia. Jej gaża przekracza dziś 7 mln dol., ustępując miejsca jedynie honorariom o wiele młodszych od niej aktorek Angeliny Jolie i Jennifer Aniston.

Rodzina najważniejsza

Choć trudno w to uwierzyć, głównym priorytetem w życiu Meryl Streep nigdy nie było aktorstwo. Niezmiennie jest i pozostaje nim rodzina. Dla niej poświęciła wszystko. Z uporem powtarza w każdym wywiadzie, że macierzyństwo to zajęcie całodobowe i najważniejsza jej praca. Bez żalu i wahania rezygnowała z kuszących zawodowo ofert (m.in. „Thelma i Louise”), bo uważała, że jej obowiązkiem jest być w domu i wychowywać dzieci.

Urodziła ich czworo. Syn Henry skończy w tym roku 32 lata, a córki odpowiednio 28, 25 i 20 lat. Ponieważ nie wyobrażała sobie wieczorów bez wspólnego zasiadania do stołu, definitywnie odrzuciła propozycje występów w teatrze. Godziła się na granie w filmach pod warunkiem, że będą realizowane w pobliżu jej posiadłości w Connecticut (niedaleko Nowego Jorku) i że koniecznie musi zdążyć wrócić, by przygotować kolację. Była chora, jeśli rano nie starczało czasu na odprowadzenie dzieci do szkoły. Z tego powodu domagała się, by zdjęcia kręcono przede wszystkim latem, podczas wakacji.

Producenci chcąc nie chcąc musieli to zaakceptować. Przed i po planie zawsze czekał na nią helikopter (mimo że boi się latać śmigłowcami). Gdy organizowano produkcję na innym kontynencie albo na drugim końcu Ameryki, musiała jej towarzyszyć cała rodzina. Żeby skończyć z przeprowadzkami, na krótko przeniosła się do Los Angeles. Nie mogła jednak wytrzymać atmosfery tego miasta i wróciła do Nowego Jorku. Nie robiła tego na pokaz. W kolorowych magazynach dla pań ani w sieci nie znajdziemy miłych familijnych zdjęć pokazujących, jaką jest troskliwą i kochającą matką.

Męża, artystę rzeźbiarza Dona Gummera, poznała w tragicznych okolicznościach w 1978 r. Opiekowała się wtedy chorym na raka kości aktorem Johnem Cazalem (grali razem w „Łowcy jeleni”). Była z nim zaręczona. Po jego śmierci przyjaciel jej brata udostępnił jej swoje mieszkanie, a sam wyjechał do Europy. Gdy wrócił, poprosił aktorkę, by została. Od tamtej chwili są razem. Tak długi związek w Hollywood właściwie się nie zdarza. Nie ma prawa przetrwać. A jednak im się udało. W niczym jej to nie przeszkodziło sugestywnie odgrywać na ekranie wyrodne matki i podłe żony. Za jedną z takich ról marnotrawnej kobiety porzucającej męża i syna w „Sprawie Kramerów” otrzymała w 1979 r. pierwszego Oscara. Drugiego trzy lata później przyznano jej za przejmującą kreację w „Wyborze Zofii”, gdzie zagrała matkę zmuszoną w obozie koncentracyjnym skazać jedno ze swoich dzieci na śmierć w komorze gazowej.

Wsłuchać się w siebie

Pochodzi z New Jersey. Urodziła się 22 czerwca 1949 r. w dość zamożnej rodzinie jako najstarsza z rodzeństwa (ma dwóch młodszych braci). Jej ojciec pracował na kierowniczym stanowisku w firmie farmaceutycznej Merck. Matka, artystka, sprzedawała do sklepów wyroby ceramiczne wykonywane w domu. Jej pasją była gra na fortepianie. Meryl marzyła o karierze śpiewaczki operowej. Przygotowując się do piosenkarskiej kariery, miesiącami pobierała lekcje śpiewu. Była cheerleaderką. Potem, gdy okazało się, że ma wybitne zdolności językowe, zapragnęła zostać tłumaczką w ONZ. Przed studiami prawniczymi uchronił ją przypadek. Spóźniła się na egzamin, bo zaspała.

Uważa się za osobę kompletnie niezorganizowaną. Od zawsze wyznaje zasadę: nie wiesz, co będę robiła, dopóki tego nie zrobię. Po trzech latach intensywnego studiowania dramatu w Yale (gdzie była zobowiązana do grania w 12–15 sztukach rocznie) jej karierą pokierował impresario Joseph Papp. Występowała na Broadwayu. Grała w repertuarze Szekspira, Brechta, Arthura Millera, Czechowa. Za rolę alkoholiczki w „27 wagonach bawełny” Tennessee Williamsa była nominowana do nagrody Tony.

W 1977 r. zadebiutowała na dużym ekranie małą rólką w „Julii” Freda Zinnemanna. Już wtedy nienawidziła manii oceniania, odmawiała chodzenia na castingi. Nie chciała się pogodzić, że można jedną miarą porównywać różne dokonania. Jej zdaniem granie jest podobne do składania z siebie ofiary na ołtarzu sztuk.

W jej żyłach płynie mieszanka brytyjskiej, szwajcarskiej, irlandzkiej i holenderskiej krwi. Ze strony ojca jest spokrewniona z sefardyjskimi Żydami osiadłymi w Hiszpanii. Ale nie zalicza się do osób religijnych. Udziela się za to w ruchu feministycznym i prowadzi rozbudowaną działalność charytatywną.

Rolą Margaret Thatcher w „Żelaznej Damie” (za którą otrzymała Złoty Glob i tegoroczną nominację do Oscara) Meryl Streep kolejny raz przełamała granice niemożliwego. Śmiało i błyskotliwie zagrała kontrowersyjną postać, której biografia stanowi klucz do zrozumienia XX w. Prezydent Mitterrand powiedział kiedyś o brytyjskiej premier, że ma oczy Kaliguli i usta Marilyn Monroe. Streep z odpowiednio obniżonym głosem i prowincjonalnym akcentem z Lincolnshire ze wschodniej Anglii gra ją na przestrzeni 37 lat. Od nieoczekiwanej wygranej partyjnych wyborów w szeregach torysów i objęcia cztery lata później sterów rządu po dzień dzisiejszy, gdy jako 86-letnia staruszka pogrąża się w demencji.

Brytyjczycy przyzwyczajeni do oficjalnego wizerunku niezłomnej szefowej z Downing Street nie spodziewali się portretu kobiety słabej, gasnącej w oczach, która myli fakty, rozmawia z nieżyjącym mężem i plecie rzeczy niezrozumiałe dla innych. Film wzbudził liczne kontrowersje, ale z szyderstwem i kpiną nie ma nic wspólnego. To mądra opowieść o starości, pamięci, emancypacji oraz zawiłościach polityki tworzonej twardą ręką przez inteligentną kobietę pod presją, z przejmującą kreacją Streep, która, jak podsumowano, „do umiejętności idealnego wcielania się w postać dodaje inną – jej rozumienie”.

Odbierając ósmy w swojej karierze Złoty Glob nie wyglądała na speszoną, chociaż z wrażenia zapomniała wziąć okularów. Kiedyś w trakcie ceremonii rozdania Oscarów, gdy otrzymała drogocenną statuetkę za „Sprawę Kramerów”, przez nieuwagę zostawiła ją w łazience. Wielkiej niespodzianki nie będzie, gdy w tym roku dostanie Oscara po raz trzeci. Z pewnością zaskoczenie wywoła natomiast jej reakcja.

Polityka 05.2012 (2844) z dnia 01.02.2012; Kultura; s. 74
Oryginalny tytuł tekstu: "Żelazna dama"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną