Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Kiedy odbierałem Oscara, byłem kompletnie pijany

Steven Soderbergh: Kiedy odbierałem Oscara, byłem kompletnie pijany

Steven Soderbergh: Został mi jeszcze jeden film do nakręcenia - „Magic Mike” o striptizerze z Las Vegas. Potem robię przerwę. Steven Soderbergh: Został mi jeszcze jeden film do nakręcenia - „Magic Mike” o striptizerze z Las Vegas. Potem robię przerwę. Frank Altmann/WENN.com / BEW
Rozmowa z amerykańskim reżyserem filmowym Stevenem Soderberghem, autorem wchodzącego właśnie na polskie ekrany filmu „Ścigana”.
„Ścigana” jest filmem rozrywkowym lżejszego kalibru z dynamiczną akcją i dużą ilością walk kung fu - przyznaje reżyser.materiały prasowe „Ścigana” jest filmem rozrywkowym lżejszego kalibru z dynamiczną akcją i dużą ilością walk kung fu - przyznaje reżyser.

Janusz Wróblewski: Kim jest operator Peter Andrews?
Steven Soderbergh
: To mój pseudonim. Używam go, gdy jednocześnie reżyseruję.

Montażystka Mary Ann Bernard to także pan?
Tak. Nie lubię jak za często pojawia się w filmie moje nazwisko.

Pisze pan również scenariusze. Czasami występuje jako aktor. W „Schizopolis” obsadził się pan w podwójnej roli dentysty i jego sobowtóra. Bywa pan również swoim producentem. Samowystarczalność to pański ideał?
Lubię niezależność. Staram się omijać utarte ścieżki. Eksperymentuję. Oficjalnie wolę jednak, żeby moje nazwisko kojarzyło się z jedną dziedziną - reżyserowaniem, którą uważam za najważniejszą.

W „Ściganej”, thrillerze o zdradzonej agentce sił specjalnych, główną rolę gra Gina Carano, specjalistka od sztuk walki mająca nikłe pojęcie o aktorstwie. Wcześniej do dramatu psychologicznego „Dziewczyna zawodowca” zaangażował pan gwiazdę porno Sashę Grey. Opłaca się podejmować takie ryzyko?
Nie jestem samobójcą. Właściwa obsada to gwarancja sukcesu. Obie aktorki spisały się znakomicie. A dlaczego to robię? W Hollywood od dwóch dekad niewiele się zmienia. Wybuchła rewolucja technologiczna. Produkowane są wielkie widowiska w 3D jak „Avatar”. Lecz gramatyka i rozwój języka filmowego nie posunęły się znacząco do przodu. Wciąż powiela się schematy narracyjne z lat 70. i 80. Widownia odrzuca wszystko, co odstaje od komercyjnej, nudnej, doskonale przewidywalnej konwencji. Mnie to frustruje. Źle się czuję w sztywnym, bezmyślnym systemie, który wiąże artystom ręce.

Dlatego reżyser Soderbergh wynajmuje operatora Andrewsa i sięga po kontrowersyjne pomysły?
Między innymi. Odsyłam pana do blogu Petera Andrewsa, z którego można się będzie dowiedzieć więcej na ten temat. Wreszcie porządnie wyżalę się na reżysera Soderbergha: co głupiego w danym dniu powiedział, jakie kompromitujące błędy popełnia, z kim mu nie wychodzi współpraca. Ujawnię prawdziwie krytyczne spojrzenie na samego siebie. Będzie zabawnie.

Łączenie kilku profesji to wyraz dążenia do bezpieczeństwa, czy bardziej chęć zaznaczenia autorstwa?
Studenci szkół artystycznych, zapraszając mnie na gościnne wykłady zawsze się pytają, czym jest reżyseria. Odpowiadam, że polega ona na obmyślaniu następnego ujęcia. Jednym z powodów, dlaczego często sam staję za kamerą było uświadomienie sobie, że praca z operatorem wydłuża niepotrzebnie ten proces. Trzeba dużo wyjaśniać, zbyt wiele osób wtajemniczać.

Nie traci się przez to dystansu, samokrytycyzmu?
Większym problemem jest niekomunikatywność. Dyskutując ze sobą prędzej czy później jakoś się dogadam. Kłopot polega na tym, że nigdy nie wiem, co w danym momencie wiedzą inni. Nagle się okazuje, że trzydzieści osób zamiast przejść na drugą stronę ulicy stoi, niczego nie rozumiejąc. To komiczne. Przy „Contagion - Epidemii strachu” nakręciłem zbyt dużo materiału, zaczęły mi się rozłazić wątki. Potrzebowałem świeżego spojrzenia kogoś z zewnątrz. Poprosiłem Stephena Mirrione, doświadczonego montażystę Alejandro Gonzaleza Inarritu, żeby mi pomógł. O samowystarczalności trudno w tej sytuacji mówić.

Wzorem Woody’ego Allena stara się pan kręcić szybko, jeden film za drugim. W ubiegłym roku pobił pan jednak rekord, bo zrobił aż trzy fabuły. Co pana motywuje do tak intensywnego wysiłku?
Pracoholizmem zaraziłem się od ojca. Był uniwersyteckim wykładowcą, pisał eseje o sztuce, recenzje. Oglądaliśmy wspólnie mnóstwo filmów. Nie tylko amerykańskich. Odkrywaliśmy razem francuską nową falę i Godarda, którego uważam za najważniejszego współczesnego filmowca, a jego „Notre music” z 2004 r. za arcydzieło. Z racji zawodu ojca miałem swobodny, prawie nieograniczony dostęp do sprzętu. Szybko się nauczyłem, do czego służy kamera. W wieku 13 lat nie wyobrażałem już sobie życia bez kina. Musiałem zostać reżyserem, mimo że nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, na czym to polega. Nie dokonałem świadomego wyboru. To była naturalna konsekwencja wyniesionych z domu zainteresowań.

A teraz przed ukończeniem 50 lat i nakręceniu blisko 30 filmów zapowiada pan odejście na emeryturę. Dlaczego?
Wzorem Józefa Stalina narzucającego w komunizmie pięcioletnie plany rozwoju gospodarczego też lubię wyznaczać sobie dalekosiężne, ambitne cele. Cztery i pół roku temu podejmując się realizacji biografii Che Guevary postanowiłem, że po doprowadzeniu do szczęśliwego finału wszystkich wcześniejszych projektów spróbuję rozejrzeć się za czymś nowym. Dałem sobie czas do końca 2012 roku. Został mi jeszcze jeden film do nakręcenia - „Magic Mike” o striptizerze z Las Vegas. Potem robię przerwę.

Ale właściwie dlaczego?
Jestem trochę zmęczony. Moje filmy nie kosztują wiele. Najtańszy powstał za 400 tysięcy dolarów. George Clooney, Matt Damon i inne gwiazdy grają w nich za pół darmo, bo się przyjaźnimy. Mimo to dopięcie budżetu nigdy nie jest łatwe. Potem wiele rzeczy, które robię nie trafia do szerokiej dystrybucji. Gdy zaczyna się liczenie zysków, okazuje się, że nikomu się to nie opłaca.

Ma pan już pomysł na następną pięciolatkę?
Może zostanę dziennikarzem.

Niedawno w „Los Angeles Times” wspominał pan o malowaniu obrazów.
Nic nie zostało jeszcze przesądzone.

Traffic”, „Erin Brockovich”, „Che” łączy mocna wymowa społeczna. Nie są to filmy polityczne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale krytykują amerykańską demokrację. Dlaczego w „Ściganej” zabrakło tej ostrości?
„Ścigana” jest filmem rozrywkowym lżejszego kalibru z dynamiczną akcją i dużą ilością walk kung fu. Kto jednak ma ochotę, dopatrzy się też społecznego kontekstu. Prywatna agencja wywiadowcza działająca na zlecenie Białego Domu nie wywiązuje się z zadania. Robi co chce: manipuluje, korumpuje. Wiele pozarządowych instytucji próbuje oszukiwać w ten sam sposób. W Iraku niektóre agencje wynajęte do ochrony marines działały na dwie strony. To są realne problemy współczesnego świata.

W atrakcyjnej, sensacyjnej konwencji giną jednak niezauważone. Wierzy pan w misję, że kino powinno próbować zbawiać świat?
Nie. Żaden film nie ochroni trzynastoletniej zgwałconej dziewczynki w Somalii przed ukamienowaniem. Nie wierzę, że artysta może zmieniać rzeczywistość, że czyjś film zapobiegnie popełnieniu przestępstwa. To, delikatnie mówiąc, mało prawdopodobne.

Dlaczego? Sztuka informuje, uświadamia, a przez to wpływa na postawy i zachowania.
Weźmy konflikt na Bliskim Wschodzie. Żeby zrozumieć, co się naprawdę tam dzieje, trzeba zacząć od pytania, czy monoteizm jest dobry, czy zły. Wszystko sprowadza się do tej jednej, fundamentalnej kwestii. Niektórzy sądzą, że z racji tego, że dwa tysiące lat temu przebywali na skrawku ziemi, gdzie doszło do magicznych wydarzeń, posiadają do niej wiekuiste prawo. Ja nie uważam, żeby mieli. Nie rozumiem dlaczego oni się przy tym upierają. Dla mnie to miejsce nie jest warte nawet jednego ludzkiego istnienia. Możemy więc usiąść i podyskutować co, kiedy, do kogo należało. Wiadomo, że rozmowa potoczy się w różnych kierunkach, a w końcu i tak stanie na tym, czy jest sens wierzyć w Boga, czy nie.

I właśnie sztuka może to najlepiej wyrazić.
Ale nie rozwiązywać nabrzmiałe problemy. Może jedynie o nich opowiadać. Większość problemów wynika z nadmiernie emocjonalnego przywiązania do ideologii. Ludzie nie są w stanie dostrzec dobrego rozwiązania, jeśli nie mieści się ono w ramach akceptowanego przez nich światopoglądu. Popełniamy zawsze ten sam, jeden błąd czy to w życiu osobistym, czy w polityce.

Kryzys ekonomiczny jest dobrym tematem na film?
Tak jak każdy inny. Jeśli spojrzymy trzeźwo, racjonalnie, to każda historia opisująca spotkanie dwóch przypadkowych osób na ziemi zawierać będzie psychologiczną diagnozę obecnego kryzysu. Wystarczy, że zaczną one porównywać swoją sytuację, jedna zazdrościć drugiej majątku, urody albo jakiegoś przywileju. Ludzka natura już taka jest. Chcemy mieć to, co nasz bogaty sąsiad. A czy to nazwiemy kapitalizmem, chciwością, przestępstwem lub wojną, to sprawa drugorzędna. To są tylko słowa opisujące trwałą cechę człowieczeństwa, która bynajmniej nie pojawiła się z chwilą wynalezienia pieniędzy. W społeczeństwach plemiennych status łowcy w grupie wyznaczała liczba posiadanych zwierząt, albo upolowanych wrogów.

Jakie jest z tego wyjście?
Wszystko zależy od tego, jak wielką wagę przykładamy do hierarchii. Czy jesteśmy zdolni uwolnić się od przymusu nieustannego porównywania. Steve Jobs zauważył interesującą rzecz: podział na prawicę i lewicę jest jego zdaniem archaiczny i bez sensu. Liczy się stosunek do rozwiązywania problemów. Ktoś ma podejście konstruktywne albo destrukcyjne. I wokół tego powinno się tworzyć grupy interesów. Jak w sztuce. Robiąc film nie ulegam konkretnej ideologii, tylko całą energię wkładam w rozwiązanie piętrzących się trudności.

Świat potrzebuje nowego Che Guevary?
Raczej nowych, zaskakujących idei. Nie robię filmów, żeby wyrażać swoje polityczne oburzenie. Tak jak Jobs szukam innego spojrzenia. Nowego punktu widzenia. Nie jestem marksistą, o co niektórzy mnie podejrzewają. Nie fascynowałem się rewolucją przeprowadzaną przez Che. Żeby uwierzyć, że uda się w rzeczywistości zbudować bezklasowe, idealne społeczeństwo bez korupcji i apatii, trzeba być naprawdę bardzo naiwnym człowiekiem. Gdybym żył na Kubie, pewnie dawno siedziałbym tam w więzieniu. U Che ciekawi mnie zaangażowanie i pasja, z jaką dążył do zrealizowania swoich celów. Nie identyfikuję się w ogóle z jego poglądami. Podziwiam tylko, że był gotów ryzykować własne życie dla sprawy, w którą bardzo głęboko wierzył. To rzadkość.

W 1989 roku za debiut „Seks, kłamstwa i kasety wideo” zdobył pan Złotą Palmę w Cannes. Jedenaście lat później dostał pan Oscara za reżyserię „Traffic”. Która z tych nagród znaczyła dla pana więcej?
Oba wyróżnienia bardzo mnie zaskoczyły. Byłem szczęśliwy, zdając sobie sprawę, że zawdzięczam je trochę przypadkowi. Pierwotnie „Sex” został zakwalifikowany do sekcji Quinzaine des Realisateurs (prestiżowej sekcji reżyserskiej - red.). W ostatniej chwili przerzucono film do canneńskiego konkursu, bo ktoś nie ukończył na czas swojego. Zmienił się też przewodniczący jury (został nim Wenders). Pierwszego dnia festiwalu, zaraz po pokazie wróciłem do Stanów i o wszystkim zapomniałem. Nie łudziłem się, że dostanę cokolwiek.

W przypadku Oscarów wyglądało to inaczej. Byłem wtedy nominowany podwójnie za reżyserię „Traffic” i „Erin Brockovich”. W tej kategorii pewniakiem wydawał się jednak Ridley Scott z „Gladiatorem”. Podczas ceremonii w trakcie nadawania reklam zamówiłem podwójną wódkę, ciesząc się z sukcesów moich aktorów: Benicio Del Toro i Julii Roberts, którzy Oscary otrzymali. Kiedy wywołano mnie na scenę, odczekałem 6 sekund. Byłem kompletnie pijany, nie miałem przygotowanej mowy, nie wiedziałem co się dzieje.

Oba te doświadczenia wyleczyły mnie z zawiści. Swoje już dostałem, teraz czas na innych. A ja mogę robić co chcę.

Rozmawiał Janusz Wróblewski

Steven Soderbergh (ur. 14 stycznia 1963 r) – jeden z najwybitniejszych reżyserów światowego kina. Po ukończeniu liceum w Luisianie pracował jako montażysta, kręcił krótkometrażówki, zdobył nominację do Grammy za sfilmowany koncert „9012Live” rockowej grupy Yes. W wieku 26 lat stał się najmłodszym w historii posiadaczem canneńskiej Złotej Palmy, którą otrzymał za napisany w ciągu 8 dni fabularny debiut „Sex, kłamstwa i kasety wideo”. Krytycy nazywają go Michaelem Jordanem amerykańskiego kina. Porusza się na granicy wielu gatunków. Kręci science fiction („Solaris”), filmy szpiegowskie („Intrygant”), komedie romantyczne („Co z oczu to z serca”). Jego największym sukcesem kasowym okazała się komedia kryminalna „Ocean’s Eleven: Ryzykowna gra” i jej dwie kontynuacje.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną