Trudno to było nazwać walką o wyborców. To, co działo się na Jamajce w 1978 r., nie było jeszcze może regularną wojną domową, ale na pewno jej zarzewiem – nieustającą strzelaniną gangów związanych z dwiema konkurencyjnymi partiami. Nie było dnia, żeby w Trenchtown – podłej dzielnicy slumsów na obrzeżach Kingston, gdzie wychował się Bob Marley i o której śpiewał – nie dochodziło do starć. W tym czasie gwiazdor reggae i postać poważana w swoim kraju bardziej niż którykolwiek z polityków mieszkał już w Londynie. Wyjechał, gdy przed wyborami jacyś bojówkarze w Kingston postrzelili jego i jego menedżera. Teraz wysłannicy Narodowej Partii Ludu (PNP) i Jamajskiej Partii Pracy (JLP) po długich negocjacjach namówili go na powrót i zagranie koncertu. Jego warunek? Premier Michael Manley, szef PNP, i Edward Seaga, przywódca opozycji z JLP, mieli się stawić na miejscu, w pierwszych rzędach.
Rzecz przerodziła się w końcu w wielki festiwal pod hasłem „One Love” – na stadion w Kingston przyszło 32 tys. widzów, a entuzjazm związany ze swoim powrotem Marley postanowił wykorzystać, wykonując mnóstwo politycznych gestów. Przede wszystkim zaprosił szczerze zaskoczonych, niepewnie uśmiechających się Manleya i Seagę na scenę i zmusił do uściśnięcia sobie rąk.
Fragmenty tamtego koncertu, oglądane dziś – z szamańskim wręcz zachowaniem wijącego się po scenie Marleya – to przykład chwili, gdy sztuka choć na moment zmienia rzeczywistość.
Jak odrzucony kamień
Kurator tegorocznego Berlin Biennale Artur Żmijewski w niedawnym wywiadzie dla POLITYKI sugerował, że szuka sztuki, która ma potencjał robienia czegoś naprawdę. Dwa miesiące wcześniej jedną z najgoręcej przyjmowanych premier berlińskiego festiwalu filmowego był dokument „Marley”.