Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Pożegnanie człowieka czytającego

Czytelnik - gatunek zagrożony

Nie należy załamywać rąk, nawet jeśli odsetek czytających jest stosunkowo niewielki, dopóki czytający tworzą elitę, czyli warstwę wzorcotwórczą. Nie należy załamywać rąk, nawet jeśli odsetek czytających jest stosunkowo niewielki, dopóki czytający tworzą elitę, czyli warstwę wzorcotwórczą. Piotr Socha / Polityka
Homo legens, człowiek czytający, zwany także czytelnikiem – gatunek zagrożony, ofiara paktu na rzecz nieczytania. Nie dokarmiać, przypadkowo napotkane okazy odprowadzać do biblioteki lub na posterunek policji.
Czytanie książek staje się zajęciem coraz bardziej elitarnym.ckaroli/Flickr CC by SA Czytanie książek staje się zajęciem coraz bardziej elitarnym.

Nie myśl, że książki znikną” – pod takim optymistycznym tytułem ukazała się w 2009 r. książka rozmowa dwóch wielkich bibliofili, Włocha Umberto Eco i Francuza Jeana-Claude’a Carrière. Dumni miłośnicy pięknych woluminów, właściciele bibliotek liczących dziesiątki tysięcy tomów, w tym starodruków i inkunabułów, przekonywali siebie nawzajem i swoich czytelników, że książka jest wynalazkiem podobnym do koła: gdy raz zaistnieje, nie sposób go „skasować” ani też nie ma powodu, by go poprawiać. Doskonale zaspokaja potrzeby, mimo zmieniającego się z biegiem historii społeczeństwa.

Rzeczywiście, jeśli spojrzeć na statystyki, nie jest źle. Globalny rynek książki, mimo kryzysu całej gospodarki, ma się doskonale, w 2011 r. uzyskał wartość 80 mld euro. W Chinach w 2010 r. wydrukowano 328 tys. tytułów książek, w tym 189 tys. nowości! W Stanach Zjednoczonych w 2008 r. opublikowano 47 tys. tytułów beletrystyki. Francuzi każdego roku żegnają lato wysypem setek nowych tytułów w ramach rentrée littéraire.

Oczywiście, jeśli popatrzeć szczegółowo na lokalne rynki, to dynamika będzie zróżnicowana. W Polsce rok 2011, po wieloletnim wzroście, okazał się okresem załamania, za co winę – zdaniem wielu wydawców i ekspertów – ponosi wprowadzenie podatku VAT na książki. Książka nie znika, zmienia jednak szybko formę, przekształcając się coraz częściej w e-book, czyli elektroniczny plik czytany w komputerze, na tablecie lub specjalnym czytniku. W Stanach Zjednoczonych w 2016 r. w tej formie będzie sprzedawana już połowa książek, w Polsce e-booki stanowić mają w 2014 r. 10 proc. wydawniczego rynku.

Jean-Claud Carrière mówi do Umberto Eco: „…jeszcze nigdy tak bardzo nie odczuwaliśmy potrzeby czytania i pisania. Nie sposób posługiwać się komputerem, jeśli nie potrafimy pisać i czytać. Co więcej, wymaga to od nas większych umiejętności niż kiedyś, ponieważ mamy dziś nowe znaki, hasła, symbole. Nasz alfabet się poszerzył. Nauka czytania staje się coraz trudniejsza”.

Piszemy, nie czytamy

Piszemy na potęgę. Ciągle powstają wielkie, w sensie objętości, a czasem i treści, powieści: trylogia „Millennium” czy „Harry Potter”, który odzyskał dla książki pokolenie nastolatków. Ekscentryczny Thomas Pynchon stale zaskakuje zarówno treścią, by wspomnieć ponadtysiącstronicową epopeję „Against the Day”, jak i formą: właśnie oświadczył, że zgadza się na wydawanie swoich dzieł w wersji elektronicznej. W Internecie pisanie to podstawowa forma istnienia: trzeba pisać w serwisach społecznościowych, na blogach i mikroblogach. Ba, nie sposób nawet zainteresować potencjalnego partnera na serwisie randkowym bez zdolności do pisemnej autoekspresji.

Wszystkie te liczby i trendy powinny uspokajać: jeszcze nigdy nie było tak dobrze. Nie może być jednak inaczej, przecież budujemy społeczeństwo wiedzy, wzrasta na potęgę liczba ludzi z dyplomami wyższych uczelni, rosnąć też więc muszą kulturowe kompetencje i potrzeby, a w konsekwencji i popyt na książkę, i lekturę.

Niestety, bezwzględną logikę tego wywodu osłabiają inne statystyki. W miłujących książkę Stanach Zjednoczonych 42 proc. absolwentów tamtejszych college’ów już nigdy nie sięgnie po książkę. W Polsce taki odsetek sięga po nią raz w roku. Jeśli chodzi o absolwentów wyższych uczelni, ok. 25 proc. z nich nie czuje potrzeby kontaktu z poważniejszą lekturą. Najwyraźniej ci formalnie wykształceni Amerykanie i Polacy, nawet jeśli mają pracę wymagającą dyplomu, to jednak nie wymaga ona kompetencji, jakie składały się na tradycyjny obraz człowieka wykształconego.

W 2007 r. książkę „Kult amatora. Jak Internet niszczy kulturę” opublikował Andrew Keen, Anglik mieszkający w Kalifornii, przedsiębiorca internetowy po przejściach i filozof z wykształcenia. W popularnym dziełku przekonywał, że nowe formy aktywności umożliwione przez Internet, z pisaniem włącznie, rzeczywiście doprowadziły do eksplozji twórczości. Jednocześnie jednak zniszczyły cały instytucjonalny ład w kulturze. Bo kultura to nie tylko ilość treści, napisanej i przeczytanej, lecz również pewien ład odzwierciedlający hierarchie wartości.

 

 

Doskonałą ilustracją Encyclopaedia Britannica, w której wszystko ma znaczenie: treść hasła, ale i jego wielkość. Przeciwieństwem Britanniki jest Wikipedia, gdzie ilość treści poświęcona zjawiskom nie odzwierciedla „obiektywnego” ładu, lecz strukturę zainteresowań internautów. Czy jednak można jeszcze mówić o kulturze, kiedy Britney Spears jest tak samo ważna jak Szekspir?

Rok później do Keena dołączył Nicholas Carr. W magazynie „The Atlantic” napisał esej „Czy Google nas ogłupia?”. Odwołując się do osobistych obserwacji i wyników badań neurofizjologicznych, Carr doszedł do wniosku, że już nie potrafimy czytać tak jak kiedyś. Wynalazki takie jak wyszukiwarka Google nie są zwykłymi narzędziami – to technologie intelektualne, aktywnie wkraczające w proces pracy umysłu. Wpływają na to, co i jak czytamy.

Humanista komputerowy

Alain Giffard, francuski badacz Internetu, określa narzędzia takie jak Google mianem hypomnemata – technologii pamięci, o których po raz pierwszy wypowiedział się Platon, krytykując wynalazek pisma. Google pozwala nie pamiętać – wielu reformatorów szkoły pyta, po co uczniowie mają uczyć się tylu faktów, skoro znajdą je w Internecie? Lektura z Google w roli pomocnika zmienia charakter, staje się poszukiwaniem konkretnych informacji – tekst nie jest już wyzwaniem, tylko przeszkodą w dotarciu do rzekomego sedna.

Współczesny humanista, zamiast ślęczeć w bibliotece, siada przed komputerem, wpisuje, co go interesuje, i po kilku sekundach dostaje poszukiwany cytat, i to z całą statystyką jego wykorzystania w literaturze na przestrzeni dziejów.

Co w tym złego? Czy to nie oznaka postępu, a marudzenie Keena i Carra to tylko pensjonarskie, sentymentalne zawodzenie? Tak by się mogło wydawać, Keen i Carr nie mają zbyt wielkich kompetencji antropologicznych, raczej piszą, jak czują, nie do końca rozumiejąc zasady działania kultury jako złożonego systemu. W tak rozumianej kulturze mniejsze znaczenie mają bezwzględne statystyki, ważniejsza jest struktura. Nie należy załamywać rąk, nawet jeśli odsetek czytających jest stosunkowo niewielki, dopóki lektura jest wartością uznawaną za społecznie ważną, a czytający tworzą elitę, czyli warstwę wzorcotwórczą.

Tylko czy rzeczywiście tak rozumiana kultura i tak rozumiana elita jeszcze istnieje? Co jakiś czas wybuchają skandale plagiatowe. Z powodu plagiatu stanowisko stracił prezydent Węgier i niemiecki minister obrony. W Polsce okazało się, że zarzutu plagiatu nie uniknęli nawet luminarze humanistyki. Sprawą zajął się niemiecki filozof Peter Sloterdijk. Pod koniec ubiegłego roku wygłosił wykład „Plagiat uniwersytecki: pakt na rzecz nieczytania”. Filozof nie oskarżał pojedynczych winnych, tylko zwrócił uwagę, że plagiat jest wyrazem ducha czasów. W nauce obowiązuje zasada publish or perish, publikuj albo giń. Kto nie publikuje, nie ma szansy na granty i naukową karierę. Obowiązek publikowania powoduje, że 98–99 proc. produkcji naukowej współczesnej humanistyki powstaje w pełnej świadomości, że dzieł tych nikt nigdy nie przeczyta. Obowiązku czytania do systemu bowiem nie wpisano.

Świadomość braku czytelnika powoduje osłabienie moralnego rygoru, ba, zabija istotę humanistycznego projektu. Warto w tym miejscu przypomnieć inny ważny wykład Sloterdijka z końca lat 90. XX stulecia, poświęcony humanizmowi. Filozof zaczął go od przypomnienia, czym jest książka: to list, jaki autor wysyła do nieznanych przyjaciół. To właśnie świadomość, że istnieje gdzieś odbiorca otwarty i gotowy na lekturę, czyli przygodę zanurzenia w tekst, powoduje, że zarówno pisanie, jak i czytanie mogą być źródłem niezwykłych ekscytacji. Taka lektura nie ma nic wspólnego z instrumentalnym poszukiwaniem konkretnych faktów, jest rodzajem dialogu z autorem, zachęca do medytacji.

Klasyczny humanizm przekształcił się wraz z nastaniem państw narodowych, miejsce otwartej wspólnoty ludzi lektury zastąpiła zamknięta wspólnota narodowa, scalona lekturą tych samych książek w ramach programów edukacji powszechnej. Sloterdijk zwraca uwagę, że lektura pełniła dwie funkcje. Służyła indywiduacji, czyli wyrwaniu człowieka ze stanu barbarzyństwa i uczynieniu z niego autonomicznej, wolnej i racjonalnej osoby. Ale pełniła też funkcje socjalizacyjne, czyli służyła tresurze jednostki, by mogła żyć w społeczeństwie.

Filozof przytomnie jednak zauważa, że początki humanistycznego projektu były niezwykle skromne – ludzie tekstu tworzyli niewielką sektę, konkurującą z innymi w morzu antycznego barbarzyństwa, którego wyrazem był rzymski cyrk i igrzyska. Niestety, po 2,5 tys. lat trwania tego projektu wrócił on do korzeni – ludzie lektury stracili swą wzorcotwórczą moc, stali się jedną z subkultur. Przegrywają z hypomnemata, technicznymi protezami wspomagającymi dotarcie do informacji. Przegrywają – jak pisze Alain Giffard – z systemem „uprzemysłowienia tekstu” i proletaryzacji kultury, sankcjonowanym przez współczesny system edukacji, uniwersytet i wszechmocny rynek.

Trudno o lepszą ilustrację niż nasza matura z polskiego, która humanistyczną pracę z tekstem zamieniła na fabryczny proces analizy intencji autora egzaminacyjnego testu, który ma doprowadzić do mierzalnych i porównywalnych odpowiedzi. Taki system może jedynie produkować formalnie wykształconych proletariuszy ducha. Ten barbarzyński w swej istocie system jest niebezpieczny nie tylko dlatego, że dehumanizuje. Również dlatego, że niszczy możliwość tworzenia tej szczególnej więzi opartej na rozumie, przyjaźni i dialogu łączących ludzi lektury i kultury w otwartą społeczność, pokazującą, że stan barbarzyństwa to wybór, lecz nie konieczność.

Polityka 28.2012 (2866) z dnia 11.07.2012; Kultura; s. 70
Oryginalny tytuł tekstu: "Pożegnanie człowieka czytającego"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną