Los przeczołgał Waltera White’a. Gdy go poznajemy, obchodzi 50 urodziny, a do chudej pensji nauczyciela chemii dorabia harówką w myjni samochodowej, gdzie kupionymi przez nadzianych rodziców furami zajeżdżają jego uczniowie. Ma nastoletniego syna z porażeniem mózgowym i żonę w nieplanowanej ciąży. Właśnie dowiedział się, że ma też nieoperowalnego raka płuc w trzecim stadium, a jego ubezpieczenie zdrowotne pozwoli mu jedynie na łagodniejsze, spowolnione umieranie, za wszystko inne: chemię, naświetlania i ewentualną operację, musiałby zapłacić z własnej kieszeni. Która jest pusta. Tak samo – pusto i chudo – jawi mu się przyszłość rodziny pozostawionej bez grosza po jego śmierci. Swój los znosi jak Hiob, w milczeniu. Tylko człowiek z kamieniem zamiast serca nie westchnąłby ze współczuciem.
Kiedy szwagier – agent antynarkotykowy – w ramach urodzinowego prezentu zabiera go na akcję, Walter orientuje się, że jeden z jego byłych uczniów, Jesse Pinkman, jest producentem i dilerem narkotyków. Zamiast go ratować, szantażem wchodzi z nim w narkotykową spółkę. Kupują 30-letniego kampera, ruszają na pustynię i zaczynają „gotować”. Tak powstaje manufaktura najlepszej metamfetaminy na Południowym Zachodzie. Od tego zaczynają się nowe ambicje Waltera White’a i jeden z najlepszych seriali ostatnich lat.
Historia telewizji
„Breaking Bad”, którego ostatni odcinek amerykański kanał AMC zaplanował na 29 września (Fox Polska emisję finałowej części serialu zaczyna 29 października), zdobył uznanie zarówno widzów, jak i krytyków. Oglądalność rośnie cały czas przez sześć lat emisji – dziś to w samej Ameryce ponad sześć milionów, czterokrotnie więcej niż na początku serii. Twórcy i aktorzy zdobyli morze nagród. W recenzjach normą jest zachwyt nad genialnym scenariuszem, wyśmienitym aktorstwem zarówno odtwórców pierwszoplanowych postaci, jak i najmniejszych nawet epizodów, nad wyrafinowaną grą z klasyką kina i motywami popkultury, wizualnym wysmakowaniem każdego kadru. „Forbes” zauważył przed finałem serii, że skupienie na detalach u twórców serialu przypomina pracę nad jajkami Fabergé. Przy okazji uznał „Breaking Bad” za najlepszy program telewizyjny w dziejach. Nie jest w tym odosobniony. „Serial tak uzależniający jak meta, którą gotuje główny bohater, i tak samo podstępny” – piszą w entuzjastycznych recenzjach zwolennicy historii Waltera White’a. Należy do nich sam Stephen King, który ogłosił na Twitterze, że serial jest „najlepszą telewizyjną produkcją ze scenariuszem”.
Wszyscy wyznawcy z entuzjazmem przyjęli informację, że stacja AMC zamówiła cały sezon spin-offa „Breaking Bad” – jego głównym bohaterem będzie Saul Goodman, prawnik z niewyparzoną gębą, który nie znosi chodzić do sądu. Akcja ma się toczyć w czasach, zanim Goodman został doradcą Waltera White’a, i ma mieć lżejszy, bardziej komediowy charakter. Tytuł wzięty został ze sloganu reklamowego Saula: „Better Call Saul”, co w polskim, internetowym tłumaczeniu brzmi: „Jak niedola, dzwoń do Saula”.
Publicysta „Time’a” James Poniewozik uznał „Breaking Bad” za najbardziej moralną produkcję w dziejach telewizji. Niemającą nic wspólnego z bajkami dla grzecznych dzieci, bardziej już z filozoficzną przypowieścią, pełną pułapek myślowych, trudnych wyborów i pytań, które widz, podążając za bohaterami, musi sobie postawić. „To opowieść o tym, jak działa moralność, jak upada, co decyduje o tym, że jesteś dobrym albo złym człowiekiem, jak ziarno zła znajduje nabywcę i jak kiełkuje”. Także o tym, jak usprawiedliwiamy swoje złe uczynki i jak próbujemy się odrodzić.
Historia geniuszu
„Breaking Bad” to w istocie 62-odcinkowa, precyzyjnie skonstruowana, wyrafinowana gra z sumieniem: niemal każdego z bohaterów i widza. Pomysł twórcy serialu Vince’a Gilligana był tyleż prosty co szatański: protagonista przez pięć sezonów staje się antagonistą, a widz ma rosnący dyskomfort moralny. Komu tak naprawdę kibicuje i czy trzymając kciuki za Waltera White’a, sam nie przekracza granicy zła?
„Wszyscy kłamią” – ulubione powiedzenie doktora House’a – jest w świecie „Breaking
Bad” oczywistością. Bohaterowie oszukują, omamiają, szukają słabych punktów przeciwnika, takiej kombinacji słów, która otworzy jego serce i sprawi, że – niby z własnej woli – stanie się częścią ich planu. Paranoja (w czym duża zasługa niepokojących ujęć, filmowania w stylu Davida Lyncha) jest u Gilligana normalnym stanem umysłu. I dość szybko udziela się widzom. Internetowe fora pełne są spekulacji, czy kolor koszul Walta w ostatnich odcinkach niesie informację, kogo tym razem zabił, a fakt, że sam układa na talerzu bekon na jajkach w liczbę lat – urodzinowa tradycja w domu White’ów – świadczy o tym, że nie ma już rodziny. Analizowane jest każde spojrzenie bohaterów, grymas twarzy, bo tu wszystko może być wskazówką, częścią planu. Sojusze są chwilowe i doraźne, moralność taka, na jaką pozwalają okoliczności. Ta gra wciąga.
Sam Walter White wszystkie swoje uczynki tłumaczy jednym słowem: rodzina. „Kiedy robimy coś z dobrych powodów, nie mamy się o co martwić. A nie ma lepszego powodu niż rodzina” – tłumaczy Walt żonie. To dla niej wchodzi w narkotykową spółkę, dla niej wytruwa konkurencję i dla niej celuje z pistoletu w stronę, z której dochodzi sygnał policyjnych syren.
Jednocześnie to wciąż zwyczajny człowiek, który znalazł się w niecodziennej sytuacji i reaguje na okoliczności. Nosi białe dziecinne majtki, bez okularów jest ślepy jak kret, jeździ pierdołowatym samochodem. No i ma raka. Bryan Cranston za rolę Waltera zdobył m.in. trzy statuetki Emmy Awards – słusznie. Z Gilliganem po raz pierwszy spotkali się kilka lat przed produkcją „BB”, na planie jednego z odcinków legendarnego serialu „Z archiwum X”. Gilligan był współproducentem, współautorem scenariuszy i reżyserem ponad 40 odcinków serialu, Cranston pojawił się w jednym. Zagrał terminalnie chorego, zdesperowanego antysemitę, który bierze agenta Muldera jako zakładnika. Już wtedy zaimponował Gilliganowi rzadką umiejętnością wzbudzania w tym samym momencie jednocześnie współczucia i odrazy.
W „Breaking Bad” wyniósł tę umiejętność na wyżyny geniuszu. W jednej chwili jest człowiekiem, któremu kumulowana latami frustracja, poczucie permanentnej przegranej, zwłaszcza na polu zawodowym, zaburzyła granicę między dobrem i złem. Zwierza się szwagrowi, że przez całe życie się martwił, nie sypiał po nocach, obawiając się kolejnego dnia. Teraz, gdy ma raka, wreszcie sypia dobrze. Strach minął. Pojawiło się pragnienie odwetu i władzy. Temu Walterowi współczujemy i jakoś go usprawiedliwiamy. W drugiej – jest urodzonym manipulatorem, który każdego, z najbliższymi na czele, wykorzysta do realizacji swojego planu. Z precyzją naukowca wyszukuje w każdym jego słaby punkt, potrafi grać siłą i słabością, kłamstwem i brutalną prawdą. Chwali się żonie zegarkiem – prezentem urodzinowym od człowieka, który jeszcze niedawno celował z pistoletu w jego głowę i z całego serca życzył mu śmierci.
Historia przemiany
Pierwotny cel całej gry: rodzina i chęć zapewnienia jej bytu, przestaje się liczyć, choć Walter do końca będzie usprawiedliwiał swoje coraz gorsze postępki walką o jej dobro. „Breaking Bad” ma wiele warstw: obok pełnej nieprzewidywalnych zwrotów akcji, obejmującej wielopiętrowe intrygi i rozgrywki (z kartelami narkotykowymi i wydziałem antynarkotykowym), jest też miejsce na kameralny, wstrząsający i rewelacyjnie zagrany dramat psychologiczny.
Miejsce rodziny i pieniędzy zajmie budowa narkoimperium i pragnienie władzy: „Ja nie jestem w niebezpieczeństwie. To ja jestem niebezpieczeństwem – wykrzyczy sterroryzowanej żonie. – Jestem tym, który puka do drzwi” („Time” zaliczy tę kwestię Waltera z 4 sezonu do najlepszych cytatów 2011 r.). W ciągu pięciu sezonów przeszedł drogę od Rysia z serialu „Klan” do Szekspirowskiego Ryszarda III.
Czy temu Walterowi jeszcze można współczuć? Czy można go zrozumieć? Na pewno z innymi sławnymi antybohaterami współczesnej telewizji jest łatwiej. Dexter Morgan zabijał i to seryjnie, ale jednak głównie złych: morderców, pedofilów... Doktor House bywał irytujący, też zawsze miał plan, traktował ludzi przedmiotowo, ale jednak ocalał im życie.
A może chociaż wyrzuty sumienia? Walter White na swój sposób pamięta o wyrządzonym złu, o winnych i niewinnych ofiarach, które poświęcił na stosie swoich ambicji: odkraja skórki od chleba, jak to robiła jego pierwsza ofiara, po innej przejmuje styl ubierania, o kolejnej przypomina mu oko różowego pluszowego misia, które zawsze ma przy sobie; krytycy pisali: „Różowy miś nie przestaje oskarżać”. Jednak to nie ofiary spędzają mu sen z powiek, tylko planowanie kolejnych etapów swoich rozgrywek, a potem chęć ocalenia zebranych dóbr i obrony pozycji.
Finałową część serialu stacja AMC promowała klipem wideo z Cranstonem recytującym „Ozymandiasa”, wiersz Percy’ego Bysshego Shelleya, w którym podróżnik natyka się na zrujnowany posąg faraona Ramzesa II. Napis na nim głosi: „Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!/Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą/Gińcie z rozpaczy!”. Co, patrząc na ruinę, podróżnik gorzko komentuje: „Więcej nic już nie zostało/Gdzie stąpić, gruz bezkształtny/oczom się ukaże/I piaski bielejące w pustyni obszarze” (tłumaczenie Adama Asnyka). Zapowiedź zakończenia czy kolejna manipulacja twórców?
Historia upadku
Pierwotnie akcja „Breaking Bad” miała się toczyć w Kalifornii, a serial stylistycznie nawiązywać do kultowego „Francuskiego łącznika” Williama Friedkina z 1971 r. Jednak powody podatkowe zadecydowały o przeniesieniu zdjęć do Albuquerque w Nowym Meksyku. Miasteczko może się poszczycić wydaniem na świat Jeffa Bezosa, twórcy Amazona, a cały stan – największym w Stanach Zjednoczonych odsetkiem ludzi z wyższym wykształceniem oraz osiągnięciami naukowymi, tyleż doniosłymi co dyskusyjnymi, z bombą atomową na czele. Wykorzystujący wiedzę chemiczną do produkcji silnie uzależniającego narkotyku Walter White wpisuje się więc w długą i potężną lokalną tradycję.
Duże znaczenie ma także leżący po sąsiedzku Meksyk, ze swoją odmienną, egzotyczną (wspaniała scena z meksykańskimi mafiosami odbywającymi na kolanach pielgrzymkę do sanktuarium, w intencji zemsty) z punktu widzenia intelektualisty Waltera kulturą oraz kartelami narkotykowymi. Ale najistotniejsza jest rozciągająca się tuż za miastem pustynia. Księżycowe krajobrazy z pędzącymi w przyspieszonym tempie po lazurowym niebie chmurami stały się nie tylko wizytówką wysmakowanego wizualnie serialu, ale także swoistą metaforą dusz głównych bohaterów, w których cywilizacja blisko sąsiaduje z groźnym żywiołem natury.
Gilligan swój serial nazywa postmodernistycznym westernem. Nie tylko dlatego, że ważnym miejscem dla bohaterów jest indiański rezerwat To’hajiilee na pustyni, gdzie w rozpadającym się kamperze (zwanym Kryształową Krypą) Walter i Jesse produkują swoją pierwszą partię metamfetaminy. Nie dlatego, że Walt – już jako Heisenberg, bo taki groźny, lecz naukowy przydomek przyjął – nosi kapelusz, że nie brakuje strzelanin, pościgów, dobrego szeryfa czy nawet widowiskowego napadu na pociąg. Są nawiązania do spaghetti westernów Sergio Leone, a groteska i absurdalne dialogi to hołd złożony produkcjom Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza. Przede wszystkim jednak dlatego, że to przewrotna, tocząca się w rytm naszego pokręconego świata, ale jednak westernowa opowieść o dobru i złu. „Samotny człowiek na tle horyzontu. Wypróbowywany, wypróbowujący siebie i swoją siłę, determinację i ambicje” – tłumaczył Vince Gilligan.
Tematem tej współczesnej wersji westernu nie jest jednak heroizm, tylko moralny zjazd i upadek. Tak jak w niedawnym antywesternie braci Coen, remake’u „Prawdziwego męstwa”, z rezolutną nastolatką, kierowaną słuszną w kulturze Dzikiego Zachodu żądzą zemsty, która jednocześnie uosabiała wszystko, co na Dzikim Zachodzie najgorsze: nienawiść, okrucieństwo, kult pieniądza, cynizm i pychę. Czy Walter White jest wcieleniem amerykańskiej duszy, tej, o której D.H. Lawrence pisał, że jest „twarda, samotna, zimna i żądna krwi”? Nazwisko głównego bohatera „Breaking Bad” jest trawestacją nazwiska najważniejszego poety Ameryki Walta Whitmana, a jeden z tomików z jego wierszami jest niezwykle ważny i dla Waltera, i dla akcji całego serialu. Więc może z tą amerykańską duszą coś jednak jest na rzeczy i Vince Gilligan, 46-letni dżentelmen urodzony w Richmond w Virginii, pracujący w Los Angeles absolwent New York University, stworzył postmodernistyczny, atrakcyjny i pokrętny (momentami też genialnie zabawny) amerykański moralitet?
Jakikolwiek koniec przygotowali dla Walta scenarzyści, nie unikną ustosunkowania się do etycznej kwestii zbrodni i kary. Widzowie także.