Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Nina Andrycz (1912-2014)

101 lat Niny Andrycz

Nina Andrycz w roli Marii Stuart w Teatrze Polskim, 1958 r. Nina Andrycz w roli Marii Stuart w Teatrze Polskim, 1958 r. Dorys/oprac Czesław Czapliński / Fotonova
Zmarła Nina Andrycz, wybitna aktorka teatralna, także autorka tomików poetyckich i zawierającej wątki autobiograficzne powieści „My rozdwojeni”. Miała 101 lat.
Wiek kobiet to kwestia wrażliwa - Nina Andrycz rok temu skończyła 100 lat.Łukasz Dejnarowicz/Forum Wiek kobiet to kwestia wrażliwa - Nina Andrycz rok temu skończyła 100 lat.
Nina Andrycz u boku męża, premiera Józefa Cyrankiewicza, podczas oficjalnej wizyty w Birmie.Wdowiński/PAP Nina Andrycz u boku męża, premiera Józefa Cyrankiewicza, podczas oficjalnej wizyty w Birmie.

***

Królowa była jedna

W 1934 r. ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie. Po rocznym pobycie w Teatrze na Pohulance w Wilnie, w 1935 r. przeniosła się do Teatru Polskiego w Warszawie, którego niekwestionowaną gwiazdą była przez następne… 70 lat, do 2004 r., gdy postanowiła przejść na emeryturę. Była królową na scenie – jej popisowymi rolami były m.in. Maria Stuart (w sztuce Słowackiego), Elżbieta (w „Marii Stuart” Schillera), Królowa Małgorzata (w „Ryszardzie III” Szekspira) – a także poza sceną. Nie tylko dlatego, że była żoną premiera Józefa Cyrankiewicza. Piękna i władcza, świadoma swojego talentu i nieprzeciętnej urody, ale też egocentryzmu, jednocześnie do ostatnich chwil życia pozostała świetną obserwatorką rzeczywistości. Trzy lata temu wystąpiła w musicalu „Polita” w reż. Janusza Józefowicza, pierwszej produkcji teatralnej realizowanej w technologii 3D. Wcieliła się w postać uznawanej za najwybitniejszą aktorkę wszech czasów Sary Bernhardt.

Aneta Kyzioł

***

[Przypominamy Państwu poświęcony Ninie Andrycz tekst, jaki niedawno ukazał się na łamach POLITYKI.]

Wiek kobiety to temat drażliwy. Nina Andrycz dodatkowo zrobiła z niego temat skomplikowany i świat do dziś nie zauważył, że już rok temu skończyła sto lat.

Gdy Nina Andrycz przyszła na świat, Polski nie było na mapach. A potem okazało się, że Dzień Niepodległości to także jej prywatne święto.

Rok temu przed jej oknami w Alejach Jerozolimskich rozgrywały się dramatyczne sceny. Przez szmatę reklamową w oknach (Nina ją akceptuje, bo oznacza finansowy dodatek do emerytury) świat widać niewyraźnie: płonące ogniska z opon, wystrzały, petardy, czarny dym, hordy ciemnych postaci, jak na obrazach Beksińskiego. Co chwila dzwonił telefon, to goście kolejno odwoływali przyjazd. Jako jeden z nielicznych gości, który dotarł, obfotografowałam półmiski pełne tartinek (na wszelką rzeczy pamiątkę), wstawiłam do lodówki. Nie wiedziałam, że były to setne urodziny jubilatki. Oficjalnie wszak miała dopiero 97 lat.

Prawdę wyznała kilka miesięcy temu. Mimochodem, choć wcześniej drażliwy temat – „wiek kobiety” – omawiałyśmy niejeden raz, zaśmiewając się do rozpuku ze środowiskowych anegdot. Jak z tej o gwieździe, która tak się zagalopowała w odejmowaniu sobie lat, że zrozpaczony teatrolog Edward Csato, pisząc kolejną książkę, udał się ze specjalną wizytą do bohaterki. Mieli wspólnie ustalić ostateczną wersję: – Walka była straszna. Stanęło na tym, że jest pogrobowcem... – zdradził zaufanym. Schodziło wtedy na wątek osobisty: Pani Nino, mówią na mieście, że pani też musi być starsza, bo grała już w Wilnie na Pohulance. – Ale tylko jeden sezon. I to niepełny. Studiowała pani w PIST i na UW, nawet zdała pani na piątkę filozofię u Tatarkiewicza. – Ale równolegle, a studia w PIST trwały tylko trzy lata. No i ja poszłam rok wcześniej do szkoły – na wszystko był argument.

A tu, proszę, Ninie Andrycz stuknęła setka. Niepostrzeżenie. Bez gratulacji, fajerwerków, fety, toastów i szampana.

Odwiedziny Królowej

Jeszcze w ubiegłym roku, gdy pogoda sprzyjała, regularnie robiliśmy we trójkę – z moim jamnikiem szorstkowłosym – rundkę po okolicy, przysiadając w którymś ogródku piwnym przy Nowogrodzkiej. Rozpoznawano ją, witano. Ktoś prosił o wspólne zdjęcie komórką, inny o autograf. Ostatniego lata Nina rzadko spacerowała. Skarży się na nogi, które nie niosą, tylko się plączą. Laseczka, parasolka? Nie wchodzi w grę! Moje ramię? W ostatecznej ostateczności. Balkonik? Patrzy na mnie ze zgrozą. I regularnie przypomina, żebym zabrała „to okropieństwo na kółkach”, bo psuje przedpokój.

Nie ma szans, by ktoś na ulicy zobaczył ją bez szminki, o siwych włosach nie mówiąc; szylkretowa spinka trzyma falę nad czołem. Nawet podczas wakacji, gdy szłyśmy do jacuzzi, makijaż obowiązywał. Kiedyś jeździła do fryzjerki, kosmetyczki, masażystki. Od pewnego czasu to one przyjeżdżają. Rozpoznawalność miewa jednak złe strony. Ktoś musiał zauważyć, że klucz od mieszkania nosi razem z kluczykiem od skrzynki pocztowej. Rok temu zapukał „sąsiad”, przedstawił się zmyślonym nazwiskiem, oznajmił, że listonosz wrzucił jego list do skrzynki Niny i poprosił o klucze, by po paru minutach je odnieść. Zamek w drzwiach trzeba było wymienić. Po pół roku sytuacja się powtórzyła. Zaspaną Ninę rano obudził sympatyczny „listonosz” – że niechcący wrzucił cudzy list do jej skrzynki. Dostał klucze, które odniósł po paru minutach, ale tym razem poleciał po całości. Oddał klucz od gerdy, ale inny, nie od jej mieszkania. Ślusarz znów musiał zmieniać zamek. Przypadek sprawił, że tego samego dnia w odwiedziny zawitał z bukietem kwiatów prezes ZASP Olgierd Łukaszewicz z Andrzejem Dębskim, sekretarzem zarządu. Panowie usłyszeli opowieść i sprawili, że mieszkanie objęto monitoringiem policyjnym. A Nina wreszcie rozdzieliła klucze. – Ci, co polują na emerytów, wiedzą, że metoda na wnuczka mnie nie dotyczy. To wymyślili coś innego – mówi realistycznie, bo czyta prasę.

Nina odpuściła nawet trzy ostatnie premiery w Teatrze Polskim. Denerwuje ją, że z foyer teatru znikły zdjęcia wielkich aktorów i olejne portrety Przybyłko-Potockiej i Modrzejewskiej. Zamiast spaceru po ulicy, częściej wybiera odwiedziny „Królowej”. To grafika wisząca na ścianie większego pokoju (kolaż jej zdjęcia z koroną) – nagroda Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych otrzymana rok temu. Ninę rozpiera duma, bo jest jedyną Polką z takim trofeum. Dziwi się, że wiadomości o nagrodzie nie było na pierwszych stronach gazet. Pozdrawia Królową i wędruje wokół stołu. – Jak Dulski na kopiec Kościuszki – kpi z siebie (grała Dulską przez kilka lat przy pełnej widowni), ale wie, że lepszy taki ruch niż żaden.

W maleńkiej sypialni w zasięgu ręki leży stos książek, w tym „Filozofia wieczysta” Aldousa Huxleya (z mnóstwem zdań podkreślonych ołówkiem) i „Pisma” Bolesława Micińskiego – ciotecznego brata, młodo zmarłego na gruźlicę. Czyta nocami, bo źle sypia, i „to zajęcie kocha najbardziej w świecie”. 70 lat pracy w teatrze zrobiło swoje. Wciąż nietaktem jest dzwonić do niej przed południem.

Polityka wiąże się ze sztuką

Nina marzyła o teatrze od dzieciństwa w porewolucyjnym, biednym Kijowie. Zawsze żyła tak, jakby teatr był najważniejszą sprawą i pierwszym miejscem na ziemi. Gdy się wie, czym był teatr w Polsce przedwojennej i w pierwszych latach po wyzwoleniu – da się to zrozumieć. Teatr był potęgą. A ona jego gwiazdą. Już w szkole (PIST) słyszała pochlebne oceny od największych: Juliusza Osterwy, Aleksandra Zelwerowicza, Stefana Jaracza. – Jak pierwszy raz zagrałam u Zelwera w „Śmierci Ofelii” Wyspiańskiego, to mnie pocałował w czoło, a potem się pochylił i pocałował w rękę. Rozpłakałam się. I on też. A po szkole usłyszała od Arnolda Szyfmana „narodziła nam się wielkość”.

W 1948 r. Nina urwała się z delegacji u boku męża, premiera Józefa Cyrankiewicza, do Moskwy. W oficjalnym programie była uroczysta kolacja na Kremlu ze Stalinem w roli gospodarza. Na delegację padł blady strach, a Jakub Berman, dowiedziawszy się, że małżonki premiera nie ma, z przerażenia stracił przytomność. Stalin jednak nie uznał tego za afront. „Widać ta kobieta bardzo kocha swoją pracę” – stwierdził. „Uwielbia!” – wykrzyknął Cyrankiewicz i nastrój się wypogodził. Dlaczego wyjechała? Bo przez przypadek usłyszała w Polskim Radiu, że wieczorem występuje w teatrze (dyrektor Szyfman zmienił dla niej repertuar, ale „jakaś kanalia chciała skandalu”). Błyskawicznie się spakowała i bez pytania o zgodę męża premiera ruszyła na lotnisko, gdzie kupiła bilet. Na spektakl zdążyła.

Przez pierwsze lata małżeństwa Cyrankiewicz unosił kapelusz, gdy mijał gmach Teatru Polskiego, jadąc samochodem, i mawiał, że to jego najgroźniejszy rywal. Wpadał do teatralnego bufetu, by poczekać na koniec spektaklu i zabrać żonę do domu. Potem mu przeszło. Zorientował się, że rywal jest nie do pokonania.

Miał ciężkie życie, w Auschwitz robili na nim eksperymenty medyczne. l los zetknął go z takim potworem jak ja – mówi Nina poważnie. Pobrali się latem 1947 r. po paromiesięcznej znajomości. Ślubu udzielał urzędnik USC na pierwszym piętrze Pałacu Prezydenckiego przy Krakowskim Przedmieściu. Jej świadkiem był przejęty Arnold Szyfman – dyrektor Polskiego. Jego słowa „to dobrze, że się polityka wiąże ze sztuką” przyjęto z aplauzem. Świadkiem pana młodego – rozpromieniony Władysław Gomułka, który przyniósł „wielki bukiet metrowych bladoróżowych róż, zza których niemal nie było go widać”. Pan młody, choć był to jego drugi ślub, zaproponował Ninie ceremonię kościelną, „bo obawiam się, że twojej mamie bardzo na tym zależy”. „Ale to nie mama wychodzi za mąż, tylko ja” – usłyszał i temat był zamknięty.

Facetka zasadnicza

Była żoną premiera przez 21 lat, choć ostatnie lata tylko formalnie, bo ona nie chciała rodzić dzieci, on chciał dużej rodziny, a Gomułka nie zgadzał się na rozwód czołowego polityka. Dwa razy usuwała ciążę, mimo błagań mamy: „pierwszy raz ci wybaczył. Drugiego nie daruje, bo zobaczy, że go nie kochasz”.

Dziś mówi: – Gdybym urodziła mu chociaż wiewiórkę, byłby ze mną do końca życia. A tak? Poszedł na drugą stronę ulicy do dentystki, bo go rozbolał ząb, i tak się zaczął romans. Ta pani miała troje własnych dzieci, więc od razu poczuł rodzinne ciepełko. Stwierdzał z żalem: przecież ty nie mieszkasz w naszym domu! Ty mieszkasz w Teatrze Polskim. Prawda. A jak byłam, to zmęczona. Niech pani spróbuje zagrać Joannę d’Arc i się nie zmęczyć.

Jaka była jako gwiazda Teatru Polskiego i premierowa? Lubiana, szanowana czy przeciwnie? Nina nie pamięta przykrych incydentów ani przejawów jawnej niechęci. Przeciwnie, koleżeństwo z jej otoczenia często z przyjemnością wykorzystywało fakt, że mają tuż obok TAKĄ koleżankę. Najpierw Szyfman poprosił o samochód bagażowy dla teatru, a potem… poleciało.

Pomagałam, jak mogłam. Zapraszałam kolegów na kolacyjki do domu, a potem oni dawali sobie radę. Kiedyś Czesław Wołłejko upewnił się „czy tamte drzwi, gdzie pali się światło, to gabinet premiera?”. Gdy potwierdziłam, wsunął pod drzwi liścik. Nie mam pojęcia, co w nim było. Ale wiem, że o co prosił – dostał. Przyjaciele Stanisław Jasiukiewicz, Igor Przegrodzki, Aleksander Bardini, Mieczysław Gajda, Czesław Wołłejko zawsze mogli wpaść na skromną kolację. Nie plotkowali, nie oczerniali, lubili mnie jednakowo jako premierową i nie. Bez różnicy.

Mieczysław Gajda (grał paziów, a Nina królowe) do dziś się śmieje, że Majestat – bo tak zwykł się zwracać do Niny przez ostatnie ponad pół wieku – realizowała tyle recept kolegów w aptece lecznicy rządowej, że gdyby ktoś je przejrzał, wyszłoby, że pacjentka głównie cierpiała na męskie dolegliwości.

Koledzy aktorzy, oprócz próśb mieli i pomysły. Gdy po Warszawie zaczęły krążyć plotki, że w Ninie kocha się marszałek Konstanty Rokossowski, któregoś dnia dostała telegram: „Kocham. Dbaj o dziecko. Konstanty”. Cyrankiewicz mało się ze śmiechu nie udusił kawałkiem kotleta podczas domowej kolacji, a Wołłejko – autor telegramu – zachwycał się swoim dowcipem. Rokossowski zobaczył Ninę podczas gościnnych występów w Moskwie w roli Maryny Mniszech w dramacie Aleksandra Puszkina i potem na bankiecie zamienił z nią kilka zdań. Jego uczucie było platoniczne i romantyczne, bo inne być nie mogło. Ninie ani w głowie było zdradzać zakochanego męża, ale plotka krążyła długo i uporczywie.

Gdy po poznańskim Czerwcu ’56 Cyrankiewicz wypowiedział słynne zdanie: „każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”, koledzy o tym z Niną nie rozmawiali. – Wiedzieli, że nie jestem niczemu winna. Do Józka trzy tygodnie się nie odzywałam.

Słowa o odrąbanej ręce wracają jednak rykoszetem do dzisiaj. W przychodni lekarskiej przy Poznańskiej usiłowałam ściągnąć do cierpiącej Niny lekarza. Najpierw się zgodził, a potem rozmowa wyglądała tak: To ta pani, której mąż chciał odrąbywać ręce? Ja: W Polsce wnuczek nie odpowiada za czyny dziadka ani żona za męża. On: Ale ja bym się z takim rozwiódł – kontynuował dr G. niezrażony faktem, że to nie jemu Cyrankiewicz się oświadczył. Na umówioną wizytę nie przyszedł.

W podobnym duchu był telefon do „Szkła kontaktowego” jakiejś pani. Miała pretensję „do Andrycz, której mąż chciał odrąbywać ręce, a ona sama śmiała krytykować koleżankę aktorkę”. Pomyliła Ordonkę, którą Nina uwielbiała, z Marią Malicką, którą kilka razy krytykowała w wywiadach. Bo podczas okupacji jawnie grała, zadawała się z gestapowcem, korzystała z jego opieki i usług, za co po wojnie ZASP ukarał ją zakazem występów w stolicy.

Pani Nino, a gdyby pani zakochała się w gestapowcu jak Malicka? – dociekam. – Nie zakochałabym się. Ja jestem facetka zasadnicza. Z charakterem.

Upór to chyba jedna z tych cech Niny Andrycz, która rzuca się w oczy już po krótkotrwałym obcowaniu. A dotyczy spraw wielkich i małych. Tak jak oparła się naciskom, by wstąpić do partii, tak nie tknie kiełbasy. I już! O matce mówiła „ostry krytyk, ale i największa przyjaciółka. Matka idealna”, ale przez całe życie słuchała się jej wybiórczo. Mamie marzyło się szybko wydać córkę za mąż, ale Nina stawała okoniem. Gdy córka poślubiła premiera, matka błagała ją: Ty tylko urodź, ja wychowam. A Nina: – Uważałam, że niepotrzebnie wtrąca się do nie swoich spraw.

PESEL i wszystko jasne

We wrześniu 1939 r. Nina miała 26 lat i 10 miesięcy. – Pamiętam pierwsze okupacyjne urodziny. Jadłam postną kaszę, którą lubił mój oficjalny narzeczony – znakomitość tamtych czasów, Konstanty Narkiewicz-Jodko, podróżnik, taternik, wegetarianin. Zaręczyłam się z nim, bo w czasie nalotów na pociąg jadący do Brześcia nad Bugiem zasłonił mnie swoim ciałem i to w nim utkwił odłamek bomby przeznaczony dla mnie.

Na pomysł, by jej zmienić datę urodzenia, wpadła na początku wojny matka. – Przy sympatii AK można było zdobyć papiery, jakie się chciało. Przyniosła nową kenkartę. Domyślała się, że okupacja może potrwać kilka lat i że jak się odejmie te trzy lata, będę lepsza do zamążpójścia.

Tylko trzy lata? – pytam. Trzy. Nina podnosi dwa palce do góry. – Po wojnie nie wróciłam do dawnej daty urodzenia. Przyzwyczaiłam się. W 1945 r. zgodnie z nowymi papierami miałam niespełna 30 lat, mogłam jeszcze długo grać królowe, damy, kanalie i Chinki. Są reżyserzy, którzy sugerują się bardziej tym, co jest w papierach, niż tym, co widzą, choć ja jeszcze ćwierć wieku później grałam amantki. Szyfman po wojnie zauważył zmianę, ale nigdy mnie nie zdradził. A mąż? Na pewno wiedział, ale było mu wszystko jedno. Ożeniłby się, jakbym miała i 45 lat.

Pani Nino, tyle razy rozmawiałyśmy o pani prawdziwym wieku, i nic. Dlaczego teraz, tak sama z siebie? – Liliano, zadajesz nieważne pytania. Jakie to ma znaczenie? Trzeciorzędne. Okrutna, straszna wojna zabrała urodziwym ludziom młodość, najlepsze lata życia. A kobiety mojego pokolenia miały aż dwie światowe wojny po drodze. Płonęły domy, archiwa, dokumenty. Co to za straty, jeśli się je porówna z utratą życia... W czasach zamętu ujmowały sobie lata kobiety i mężczyźni, zwykłe kobiety i największe aktorki. Od Marleny Dietrich, której to na dobre wyszło, po Ćwiklińską, która najpierw odjęła sobie 12 lat, potem dodała dziesięć. Dlaczego? Bo miały taką okazję. Nie tłumaczę się. Pokazuję, że jestem w towarzystwie doborowym.

Co prawda, to prawda. To nie to co dziś. PESEL i wszystko jasne. Nie tylko Nina zna osoby, które bardzo żałowały, że ujęły sobie lat, gdy przychodziło do emerytury, okrągłych jubileuszy, nagród. – A ja niczego nie potrzebuję. Dowodu osobistego też nie zamierzam zmieniać. Tylko na pomniku, na Starych Powązkach, gdzie wykupiłam 99 lat użytkowania wieczystego, ma być prawdziwa data moich narodzin. 11 listopada 1912 roku. I ta druga.

Polityka 46.2013 (2933) z dnia 12.11.2013; Ludzie i Style; s. 94
Oryginalny tytuł tekstu: "Nina Andrycz (1912-2014)"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną