Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Nowe jest stare

Internet zabija kulturę?

Każdego dnia wysyłamy 154 mld maili, 500 mln twittów, do tego jakiś milion wpisów na blogach i 1,3 mln komentarzy w samym tylko Word­pressie – a to jeden z wielu systemów blogowych. Każdego dnia wysyłamy 154 mld maili, 500 mln twittów, do tego jakiś milion wpisów na blogach i 1,3 mln komentarzy w samym tylko Word­pressie – a to jeden z wielu systemów blogowych. Mirosław Gryń / Polityka
Cyceron swoją karierę polityczną zbudował na sieci znajomych przypominającej Facebook. Im głębiej w rozmowie o społeczeństwie informacyjnym sięgamy do przeszłości, tym mniej rewolucyjne i niepokojące wydają się dzisiejsze zmiany.
Zwyczaj poświęcania dwóch trzecich rozmów plotkom przenosimy do sieci, a cyfrowe narzędzia sprawiają, że tutaj ten fenomen łatwiej nam dostrzec.Mirosław Gryń/Polityka Zwyczaj poświęcania dwóch trzecich rozmów plotkom przenosimy do sieci, a cyfrowe narzędzia sprawiają, że tutaj ten fenomen łatwiej nam dostrzec.
Listów w wersji elektronicznej piszemy dziennie (średnio) tyle, co kiedyś na papierze przez cały rok.Mirosław Gryń/Polityka Listów w wersji elektronicznej piszemy dziennie (średnio) tyle, co kiedyś na papierze przez cały rok.

Kolejna fala w debacie o kulturze sieci społecznoś­ciowych, Google i smartfonów dowodzi, że to raczej ewolucja – wystarczy przestać na nią patrzeć przez pryzmat końca XX w. O tym przekonują: Tom Standage, dziennikarska gwiazda „The Econo­mist”, w książce „Writing on the Wall” (w podtytule: „Media społecznościowe – pierwszych 2000 lat”) i Clive Thompson, kanadyjski publicysta „Wired” i „New York Timesa”, w znakomitym „Smarter Than You Think” (w podtytule: „Jak technologia ulepsza nam mózg”). Ten drugi zaczynał jako krytyk internetowej kultury, więc tym lepiej dziś rozmontowuje niemiłe stereotypy.

1. To nie wtórny analfabetyzm

Internet przyniósł wodospad tekstów – pisze Thompson. I proponuje swoje szacunki: każdego dnia wysyłamy 154 mld maili, 500 mln twittów, do tego jakiś milion wpisów na blogach i 1,3 mln komentarzy w samym tylko Word­pressie – a to jeden z wielu systemów blogowych. Do tego doliczyć trzeba 16 mld słów na Facebooku, i to tylko w Stanach Zjednoczonych. No i – bagatelka – miliardy esemesów. „Według moich wyliczeń – kontynuuje Thompson, który jako stypendysta MIT liczyć potrafi – piszemy codziennie co najmniej 3,6 bln słów. Odpowiednik 36 mln książek”.

Zaznacza, że pominął wiele sfer działalności w sieci, ale natychmiast porównuje: w amerykańskiej Bibliotece Kongresu można znaleźć 35 mln książek. Fraszka, razem piszemy tyle łącznie w niespełna dzień. Listów w wersji elektronicznej piszemy dziennie (średnio) tyle, co kiedyś na papierze przez cały rok.

Ta eksplozja słowa pisanego ma jednak ważniejszy aspekt. „Prawie zawsze piszemy dla kogoś” – notuje Thompson. I opisuje sytuację doświadczonego blogera (wie coś o tym – pisze blog od 11 lat), który ma opublikować wpis, i nagle, w jednej sekundzie, przed wciśnięciem enter dostrzega wszystkie mielizny, klisze, słabe punkty swojej argumentacji. Ta sytuacja mobilizuje bardziej niż inne, bo im więcej odbiorców, tym bardziej rośnie prawdopodobieństwo, że ktoś nam wytknie błąd, ten w rozumowaniu czy po prostu literówkę.

Pisanie idzie nam lepiej – twierdzi Andrea Lunsford ze Stanfordu, która od lat bada, jak sobie z tym radzą studenci I roku. Porównała uczelniane eseje ze stu ostatnich lat i dostrzegła trzy cechy: prace są dłuższe (ponadsześciokrotnie), bardziej złożone i lepiej uargumentowane. Z kolei pisanie służy czytaniu – tu Thompson przypomina truizm, bo o tym, że czytane wiadomości przyswajamy lepiej, robiąc notatki, dowiadujemy się na wczesnym etapie edukacji. Sieć służy temu w sposób bezdyskusyjny. Weźmy przykład nowozelandzkich nauczycieli, którzy zamiast prosić o pisanie zadań domowych na papierze i przynoszenie ich na zajęcia, poprosili ociągających się uczniów o opublikowanie prac na publicznie dostępnych blogach. Popędzać musieli ich tylko na początku – gdy pojawiły się pierwsze komentarze i ktoś zauważył, że jego blog czytają w Niemczech, trzeba było siłą odrywać uczniów od pisania.

Nie bez przyczyny wśród największych oponentów nowych mediów można znaleźć pisarzy – że wspomnijmy opisywanego w POLITYCE 43 Jonathana Franzena z jego niedawną wizją twitterowej apokalipsy. Chodzi o to, że sieć w tej postaci – z mnóstwem rozproszonych tekstów różnych autorów, ich złotych myśli i emocji oddawanych za darmo – jest dla pisarza potężną konkurencją.

2. Inne kompetencje

Program szkolny nie nadąża za rzeczywistością. Co do tego zgadzają się publicyści polscy i zagraniczni. Will Richardson w tegorocznej książce „Why School?” wspominał o tym, że źle sprawdzamy kompetencje młodych ludzi. Thompson się zgadza: choć czytanie i pisanie to jedne z najstarszych uświęconych tradycją form wymiany idei, może warto zwrócić uwagę na inne. Nie chodzi już o samo posługiwanie się komputerem (na lekcjach informatyki – w czasach laptopów i tabletów – ciągle uczą o tym, że trzeba najpierw wyłączać komputer, a potem monitor). Należałoby się zastanowić – postuluje Kanadyjczyk – czy do standardu komunikacji nie należy dziś aby kręcenie filmów albo robienie zdjęć.

„Człowiek niepiśmienny w przyszłości to ten, który nie będzie potrafił się posługiwać piórem i aparatem fotograficznym” – twierdził jeszcze przed wojną László Moholy-Nagy, artysta związany z Bauhausem. Dziś należałoby od razu uczyć komputerowej obróbki zdjęć. Kto ma taką wiedzę, nie da się nabrać na retusz zdjęcia Jarosława Kaczyńskiego u boku Witalija Kliczki, które pojawiło się natychmiast po wizycie lidera PiS na kijowskim Majdanie. Skądinąd współczesny pamflet – bo zamiast sytuację wyśmiać, ktoś dokonał małej zmiany na agencyjnym zdjęciu z protestów opozycji.

Poważniejszy przykład wykorzystania takiej wiedzy przy­pomina Thompson. To sprawa Aleksieja Nawalnego, rosyjskiego opozycjonisty, którego ktoś chciał rok temu zdyskredytować, doklejając na jego fotografii oligarchę Borysa Bierezowskiego i sugerując ich współpracę. Montaż wydrukowała jedna z rosyjskich gazet, ale internauci wykryli manipulację. ­Zwolennicy polityka odpowiedzieli swoimi wersjami zdjęcia, w których za sprawą magii Photoshopa Nawalny spotykał postaci z kreskówek i przybyszów z innych planet.

Z tych wszystkich nowych kompetencji – pisze Thompson – fotografia jest najbardziej zaawansowana. Dlaczego? Bo od ponad stu lat szeroki dostęp do niej mają amatorzy. Jej przydatność w czasach internetu mierzy się nie tylko memami, ale i tym, że oferuje szansę ucieczki przed cenzurą. Wyczulone na hasła mechanizmy wyszukiwarek, choćby w Chinach, z trudem radzą sobie z zauważaniem kontekstu politycznego komentarza na zdjęciach. Kiedy w 2011 r. w okolicy Wenzhou zderzyły się dwa pociągi, a władze oskarżano o zaniedbania, najdłużej oparły się cenzurze przekazy czysto wizualne: ociekające krwią logo chińskich kolei albo bilet kolejowy przerobiony w Photoshopie na chiński znak opisujący piekło. „Tak będzie wyglądała sztuka ulicy w mediach społecznościowych” – zauważyła przytomnie mieszkająca w Chinach amerykańska artystka An Xiao Mina.

3. Nie tracimy pamięci

Thompson wywołuje temat żartobliwym komentarzem z sieci: „Kiedy Wikipedia ma awarię serwerów, moje IQ spada o 30 punktów”. Strach przed tym, że wyręczając się zewnętrzną pamięcią, stracimy tę własną, jest stary jak świat. Wywodzi się z czasów, gdy pismo oprotestowywano jako zabójcze dla sztuki oratorskiej i debaty. Mówił o tym Sokrates na kartach dialogów Platona. „Bał się również, że pismo zniszczy naszą zdolność pamiętania faktów” – notuje Thompson, przypominając fragmenty „Fajdrosa”. Sztuka zapamiętywania była dla ówczesnych elit kluczowa, a pismo podkopywało jej znaczenie.

Sytuacja kompulsywnego sprawdzania różnych faktów w Google – nieobca i uczniowi przygotowującemu wypracowanie, i dziennikarzowi piszącemu tekst do gazety – jest znów odpowiedzią na ludzką naturę. Wiedzę bowiem przechowujemy nie tylko w książkach czy w sieci, ale i w ludziach – pamięć społeczna, do której często odwołuje się internet (poprzez Wikipedię, sieci społecznościowe, ciągły kontakt ze znajomymi), była sferą słabo zbadaną aż do lat 80., kiedy to grupa psychologów z Harvardu zaczęła sprawdzać, że w związkach małżeńskich ludzie w sposób naturalny dzielą się pamięcią. Mąż pamięta, gdzie trzymają żarówki, a żona – kiedy są urodziny krewnych. A im dłużej z kimś przebywamy, tym bardziej się dzielimy obowiązkami w zakresie zapamiętywania. Daniel Wegner, który te badania prowadził, nazwał całe zjawisko pamięcią transaktywną. Analogia do czasów Google jest prosta: tak jak polegamy na drugiej osobie, która podpowie nam, czy w danym przepisie mięso trzeba usmażyć czy upiec albo jak zaprogramować kanał w telewizorze, podobnie korzystamy z wyszukiwarki jako pamięci zewnętrznej, zadając jej nawet najprostsze pytania. Zwalnianie sobie pamięci to jak widać nic nowego.

4. Barbarzyńcy? Jacy barbarzyńcy?

Razem z problemem pamięci wraca co rusz dość ­wyświechtany argument zapominania o tradycji. Nowego barbarzyństwa. Ten jednak kłóci się ze sprawdzonym mechanizmem: sieć w swoim szaleństwie dokumentowania niczego nie zapomina. W szczególności tego, co wartościowe i co ma choć kilku oddanych zwolenników. Owszem, zaburza ­proporcje między tym, co działo się wczoraj – i co jest szeroko zarchiwizowane w setkach plików wideo, audio i tekstowych opisów – a tym, co wydarzyło się w epoce przedinternetowej czy przedmagnetowidowej (nie mówiąc o przedtelewizyjnej).

Przykładem jest historia popularnonaukowej „Sondy”. Andrzej Kurek i Zdzisław Kamiński tworzyli przez 12 lat późnego PRL jeden z najlepszych programów w historii polskiej telewizji. A przez ostatnich 7 lat na internetowym forum jego widzów trwały próby zidentyfikowania wykorzystywanej w nim muzyki. Autorka oprawy muzycznej zostawiła w telewizyjnej fonotece ślady – była jakaś taśma z nazwiskiem Karlheinza Stockhausena, fani rozpoznawali Vangelisa albo Tangerine Dream. Szczególne kontrowersje wywoływała czołówka – ledwie minuta niezwykłego elektronicznego utworu, teorie się mnożyły, ale przez lata nikt nie potrafił go rozpoznać. Tajemnica wyjaśniła się dopiero, gdy debata wyszła poza Polskę, a pytanie – wszystko wciąż toczyło się w internecie – dotarło do Simona McLeana, eksperta od library music, czyli bibliotek dźwiękowych z muzyką ilustracyjną, którą masowo oprawiano niegdyś programy. Rozpoznał w tym utworze kompozycję mało znanego Mike’a Vickersa. W końcu rzecz trafiła – razem z dużą częścią ilustracji dźwiękowej z „Sondy” – na płytę, której pierwszy nakład sprzedał się jeszcze przed publikacją, w ciągu tygodnia.

To ilustracja sposobu, w jaki rozproszone siły internautów wypracowują jakąś wartość w czasie wolnym, czasem zupełnie tego nie zauważając. Skrajny przypadek takiego ciągłego kontaktu, nieustającej korespondencji ze znajomymi, dzięki której – paradoksalnie – nie musimy już do siebie dzwonić czy pisać listów, bo na bieżąco śledzimy czyjeś życie, Thompson określa jako ambient awareness. I ten stan wydaje się dla krytyków jedną z najgorszych zmor tych czasów.

5. Społecznościowe czy antyspołeczne?

To budowany przez będących w ciągłym kontakcie amatorów internet 2.0 najmocniej atakował swego czasu Andrew Keen, dowodząc, że doprowadzi do końca kultury, a sam udział w sieciach społecznościowych – do zmarnotrawienia życia. Koniec trudno oczywiście wykluczyć, tylko dlaczego miałby nadejść właśnie teraz? W końcu swobodne sieci kontaktów towarzyskich były prapoczątkiem tej kultury – jeszcze zanim główną rolę w kształtowaniu hierarchii i prowadzenia debaty zaczęły w niej odgrywać media: prasa, radio i telewizja.

Tom Standage notuje za brytyjskim antropologiem Robinem Dunbarem, że „bez plotki nie byłoby społeczeństwa”. Dunbar – po przestudiowaniu rozmów Brytyjczyków prowadzonych twarzą w twarz – zauważył, że większość z ich treści dotyczy osobistych spraw rozmówców i innych ludzi. To zwykłe plotki. I ten zwyczaj poświęcania dwóch trzecich rozmów plotkom przenosimy do sieci, a cyfrowe narzędzia sprawiają, że tutaj ten fenomen łatwiej nam dostrzec.

Standage opisuje przykład Cycerona wysłanego – w roli prokonsula – na tereny dzisiejszej wschodniej Turcji. Wieści z Rzymu do jego prowincji szły wtedy dwa tygodnie, więc jak to możliwe, że w 51 r. p.n.e. udało mu się zachować wpływ na rzymską politykę? Bo był – mówiąc nowocześnie – uczestnikiem mediów społecznościowych. Czyli brał udział w dyskusjach z mnóstwem znajomych, przekazując i odbierając zwoje papirusu. Korzystał z rozproszonych prywatnych kontaktów jako sieci informacyjnej, dzięki czemu wiele osób zgłaszało się do niego po najnowsze plotki i strefa wpływów rosła.

Naszego głównego problemu z sieciami społecznościowymi nie opisał Keen, lecz Nicholas Carr, który w głośnej książce „Płytki umysł” nazywał wykonujący wiele zadań naraz umysł człowieka sieci 2.0 – mózgiem żonglera. Bo mózg, który nie zachowuje odpowiednio długo koncentracji, nie może się niczego nowego nauczyć. Standage przypomina na to kolejny fakt z historii: gdy w XVII w. rodziła się kultura kawiarniana (ta, w której wyrosła prasa i debaty dżentelmenów), powszechnie uważano, że niszczy ona właśnie nawyk koncentracji na nauce i pogrąży świat w plotkarstwie.

6. Tęsknota za wyrafinowaniem

Mark Twain – przypomina Thompson – jeszcze w XIX w. podobne sprowadzenie ludzkich kontaktów do ploteczek przypisywał nowemu wynalazkowi telefonu. Twain zasłynął jako powieściopisarz, tymczasem w czasach, gdy przyszedł na świat, wynalazek powieści – jeszcze nowej, ale już masowej formy literackiej – stawiany był pod pręgierzem jako symbol zepsucia obyczajów i poprzez swoją periodyczność (powieści czytano w odcinkach) narzędzie niszczące koncentrację u młodzieży i morale kobiet. Ciekawe, że dziś inne rozrywki – popularyzowane za sprawą sieci – zestawia się z wielkimi powieściowymi fabułami, by zademonstrować upadek kultury i zanik koncentracji.

Autor „Smarter Than You Think” pokazuje więc ewolucję najbardziej masowej dziś sfery kultury – gry wideo. W ciągu 30 lat od prostego algorytmu „Ponga”, którego fabuła, jeśli w ogóle można ją tak nazwać, polegała na prostym odbijaniu piłeczki na ekranie, do gier-światów pokroju „Skyrim”. Tutaj i sto godzin rozgrywki to wciąż za mało, by zbadać wszystkie niespodzianki, wszystkie możliwości, jakie przygotował tabun programistów. Gry sieciowe – na których przebieg wpływają inni – miewają wręcz fabuły nieskończone.

Podobnie złożona bywa współczesna telewizja. Ogląda się „Zagubionych” – zagmatwaną do granic perfidii fabułę, splatającą losy kilkudziesięciu (!) bohaterów, ofiar katastrofy samolotu na tropikalnej wyspie, pełną skoków w przeszłość i przyszłość. Albo „Grę o tron” – sagę fantastyczną na podstawie powieściowego cyklu George’a R.R. Martina, która pozwala stale śledzić losy kilkunastu równorzędnych bohaterów w siedmiu królestwach wiązanych i dzielonych zmieniającymi się jak w kalejdoskopie sojuszami i konfliktami politycznymi.

Tu znów częścią procesu odbioru jest ciągły dialog śledzących te historie widzów. Że znikają kawiarniane dyskusje na temat najnowszych książek? Są, ale nie toczą się w kawiarni, tylko na forach. Poza tym miejscem dyskusji stały się same książki. Popularne czytniki e-booków umożliwiają oznaczanie najciekawszych fragmentów tekstu, a nawet opatrywanie ich komentarzem. Debaty są, ale toczą się w podgrupach. Oferta jest tak szeroka, że nie sposób śledzić wszystkiego naraz. Żyjemy w czasach nadmiaru.

„Jednym z powodów, dla których część elit kulturalnych – komentatorów politycznych, powieściopisarzy, intelektualistów – tak bardzo niepokoi kultura internetu, jest fakt, że ujawniła, jak szerokie są tak naprawdę zainteresowania odbiorców” – wyrokuje Clive Thompson. Wcześniej niewielka liczba filmów, gazet, książek i osobowości tworzyła wrażenie publiczności zjednoczonej wokół kilku tematów. Internet tę iluzję zburzył.

Polityka 2.2014 (2940) z dnia 07.01.2014; Kultura; s. 74
Oryginalny tytuł tekstu: "Nowe jest stare"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną