Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Być jak Luke Skywalker

„Gwiezdne wojny” – serial oczami jego twórcy

Kadr z serialu „Star Wars: Rebelianci” Kadr z serialu „Star Wars: Rebelianci” materiały prasowe
Dave Filoni, twórca seriali „Gwiezdne wojny: Wojny klonów” i debiutujących w tym roku „Star Wars: Rebeliantów”, mówi POLITYCE o nowej produkcji, George’u Lucasie i fanach całej sagi.
Dave FeliniWikipedia Dave Felini

Marcin Zwierzchowski: – Czy mógłbyś w kilku słowach przedstawić „Star Wars: Rebeliantów” tym, którzy o nich nie słyszeli?
Dave Filoni: – „Rebelianci” to pełen akcji przygodowy serial, nawiązujący do klimatu klasycznych „Gwiezdnych wojen”. Przedstawione w nim wydarzenia rozgrywają się zaraz przed historią z „Nowej nadziei”. Śledzimy w nim losy garstki tytułowych rebeliantów, walczących przeciwko Imperium Galaktycznemu. 

Zapowiadając serial, często wspominałeś, że inspiracją dla jego tonu był przede wszystkim pierwszy film sagi George’a Lucasa, wspomniana „Nowa nadzieja”. Tego możemy się spodziewać?
Tak będzie. Wydawało się to logiczne – skoro czasowo akcja serialu umieszczona została bardzo blisko pierwszej trylogii, również na innych poziomach powinien on do niej nawiązywać. Podobnie jak w tych filmach śledzimy losy małej grupki bohaterów. Nakręcona później trylogia prequelowa, rozpoczęta „Mrocznym widmem”, opisywała wydarzenia rozgrywające się w znacznie większej, kosmicznej skali. W nowym serialu odsuniemy to na bok, by skupić się na relacjach między postaciami i na tym, jak sytuacja we wszechświecie na nie wpływa. To był kolejny trop zbliżający nas do „Nowej nadziei”.

Dodam, że ponieważ wcześniej pracowałem nad innym serialem, „Gwiezdnymi wojnami: Wojnami klonów”, zdaję sobie sprawę, że to ważne, żeby nawiązywać do obu filmowych trylogii, klasycznej i prequelowej, co zrobiliśmy w „Rebeliantach”, aby uniwersum było bardziej spójne. 

Wspomniałeś o „Wojnach klonów”. Serial ten był produkowany przez Lucasfilm jeszcze przed przejęciem przez Disneya, „Rebeliantów” kręciliście już pod nowym kierownictwem. Jak to wpłynęło na ciebie jako twórcę i na twoje dzieło?
Przede wszystkim zmienił się ton. „Wojny klonów” w pewnym momencie stały się bardzo mroczne, nasi bohaterowie w tytułowej wojnie byli stroną, która miała przegrać, robiło się więc bardzo ponuro, z ledwie tlącym się gdzieniegdzie światełkiem nadziei. W „Rebeliantach”, dzięki skupieniu się na bohaterach, udało nam się – mam nadzieję – nawiązać do atmosfery zabawy i niezwykłej przygody, jakie zapewniali nam Han, Luke i Leia. Nierzadko stawiamy ich w sytuacjach praktycznie bez wyjścia i muszą się oni wykazać nie lada sprytem, by wykaraskać się z kłopotów. Są odcinki, w których chodzi o dobrą zabawę, są epizody, w których napięcie jest bardzo wysokie – to klasyczny serial, w pełnym tego słowa znaczeniu.

Ponieważ „Star Wars: Rebelianci” emitowani będą na kanale Disney XD, fani obawiają się, że w ramach szukania kompromisu serial adresowany będzie przede wszystkim do młodej widowni.
Rozumiem, że fani mają obawy, ale niektórzy z nas tworzą w uniwersum „Gwiezdnych wojen” od długiego czasu, od siebie dodać mogę zaś, że pozostaję wierny temu, czego nauczył mnie George [Lucas – przyp. red.]. Jeżeli przyjrzycie się produkcjom, przy jakich w ciągu swoich karier pracowaliśmy ja, Simon Kinberg i Greg Weigman [producenci „Rebeliantów” – przy. red.], zauważycie, że nie ma w nich niczego dziecinnego. Po prostu lubimy opowiadać ekscytujące historie, które kierowane są do odbiorców w każdym wieku, i takie od zawsze były „Gwiezdne wojny”.

Jeżeli przyjrzycie się „Nowej nadziei” i zapytacie George’a Lucasa, dla kogo przeznaczony był ten film, odpowie, że dla dzieci. A przecież podobał się wszystkim. Starsi fani zapominają, że „Gwiezdne wojny” od początku adresowane były przede wszystkim do młodszej widowni. Po prostu tak się złożyło, że to jedna z tych historii, która przemawia do wyobraźni nas wszystkich. My staramy się kontynuować tę tradycję. 

Głośnym echem wśród miłośników „Gwiezdnych wojen” odbiło się wydane niedawno przez Lucasfilm oświadczenie, w którym poinformowano, że Expanded Universe [zbiorcza nazwa wszystkich książek, komiksów gier i innych oficjalnych fabuł, poza filmowymi trylogiami, rozgrywających się w wykreowanym przez Lucasa wszechświecie – przyp. red.] zostanie odsunięte na bok i powstanie coś nowego. Wielu osobom się to nie spodobało, w końcu śledzili te historie od wielu lat. Co ty, jako fan i twórca, sądzisz o tej kontrowersyjnej decyzji?
To jedna z tych kwestii, która chodziła mi po głowie, odkąd przyjąłem pracę w Lucasfilm – jak połączyć Expanded Universe z tym, co pokazano w filmach? Osobiście od zawsze widziałem to tak, że EU to mnóstwo świetnych pomysłów, które jednak w żaden sposób nie mogły być zgodne z tym, co George Lucas umieszczał w filmach, bo on sam nie byłby w stanie śledzić tego wszystkiego i później brać pod uwagę. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy tworzyłem „Wojny klonów”.

Jeżeli prześledzicie wypowiedzi George’a o „Gwiezdnych wojnach”, zauważycie, że od zawsze za główny kanon uważał filmy, w drugiej kolejności serial „Wojny klonów”, bo przy tych projektach pracował osobiście. Cała reszta była zaś dla niego studnią pomysłów, powstałych w głowach niezwykle utalentowanych twórców, z której my, ludzie pracujący nad głównymi fabułami, mogliśmy czerpać inspiracje.

Tworząc „Wojny klonów”, sięgałem do EU po postacie, lokacje i inne elementy, które choć nie zawsze były identyczne, jak w oryginalnych historiach, przynajmniej w pewnym sensie pojawiały się w serialu. Dla mnie więc ogłoszenie Lucasfilm nie było niczym nowym, to fanom uświadomiło ono, że EU nigdy nie miało stanowić kanonu. Nie zmienia to oczywiście faktu, że jeżeli dostrzegę w EU coś, co mi się spodoba, mogę umieścić to choćby w „Rebeliantach”. Pozostaję pod wpływem tych historii, mam ogromny szacunek dla ich twórców – pod tym względem nic się u mnie nie zmieniło.

Dodam jednak, że rozumiem frustrację i złość fanów, w końcu kochają bohaterów z EU, kochają ten wszechświat, co jest świetne, za to ich szanuję. Ale też te historie nie zniknęły, wciąż można do nich sięgać.

Staramy się wykonywać naszą pracę jak najlepiej i sadzę, że dobrym posunięciem było postawienie sprawy jasno, tak aby fani wiedzieli, czego mogą się spodziewać. 

W jaki sposób odnajdujesz się jako twórca we wszechświecie wykreowanym przez kogoś innego?
Przez ostatnie osiem lat miałem szczęście pracować z facetem, który stworzył to uniwersum, wiele się więc od niego nauczyłem. W przypadku „Wojen klonów” podejmowałem mnóstwo samodzielnych decyzji, ale też zawsze starałem się robić wszystko, mając na uwadze oryginalny zamysł George’a.

Zawsze ogromnym szacunkiem darzyłem ludzi, którzy tworzyli własne uniwersa. Gdy dla swoich przyjaciół Mike’a i Bryana [Michael Dante DiMartino i Bryan Konieczko – przyp. red.] pracowałem nad serialem „Awatar: Legenda Aanga”, chciałem kręcić jak najlepsze historie w tym świecie, ale w taki sposób, w jaki chcieliby je widzieć ich twórcy.

To był pierwszy krok w nauce, którą kontynuowałem, pracując przy „Gwiezdnych wojnach”. Tu nie chodzi o sam wszechświat ani o to, jak komponuje się ujęcia, ale o język filmu, miłość do kina, która musi być widoczna we wszystkim, co powstaje w tym uniwersum. Postępowałem więc jak Luke, zawierzając własnym instynktom, a także temu, czego przez lata nauczyłem się od George’a. Miałem też za sobą niezwykle utalentowaną ekipę, z którą od lat pracuję przy „Gwiezdnych wojnach”.

Fanom w dużej mierze wydawało się podobać to, co robiliśmy, i uważam, że po pewnymi względami „Rebelianci” będą jeszcze lepiej przyjęci, bo i robimy się coraz lepsi w swojej pracy.

Ile masz wolności twórczej, pracując w świecie „Gwiezdnych wojen”? Czy scenariusze kolejnych odcinków przechodzą jakiś rozbudowany proces akceptacji? I czy George Lucas miał wpływ na „Rebeliantów”?
Nie, George już z nami nie pracuje, nigdy nie rozmawiałem z nim o nowym serialu. Jest od tego wolny, więc pewnie świetnie bawi się na emeryturze. Jeżeli zaś chodzi o mnie, Simona i Grega, mamy mnóstwo swobody, Disney bardzo szanuje nas jako twórców i ufa naszej wiedzy o „Gwiezdnych wojnach”. Zdają sobie sprawę, że w przypadku Lucasfilm mają do czynienia z ludźmi, którzy kierowali tym uniwersum od wielu, wielu lat, nikt nie zna się na nim lepiej od nas i naszą odpowiedzialnością jest o nie dbać.

Patrzę na to w ten sposób, że gdy pokazuję poszczególne odcinki producentom z Disneya, są oni moją testową publicznością. Lubię słuchać ich uwag i tak jak każdy reżyser biorę je pod uwagę. Muszę przyznać, że współpraca układała nam się wyśmienicie i jestem podekscytowany tym, co udało nam się wspólnie przygotować. Sądzę, to bardzo ważny projekt, ponieważ reprezentuje pierwszy krok na wspólnej drodze Disneya i Lucasfilm.

Z jakimi reakcjami fanów spotykasz się jako twórca pracujący przy „Gwiezdnych wojnach”?
Przez ponad osiem lat nie miałem żadnych nieprzyjemności. Rzecz jasna wiem, jeżeli któryś odcinek im się nie spodoba – niektórzy potrafią być naprawdę uszczypliwi w komentarzach na serwisach społecznościowych. Ale to także coś dobrego, bo stanowi dowód ich pasji i pokazuje, z jaką uwagą śledzą efekty twojej pracy.

Zawsze byłem otwarty na wysłuchiwanie opinii fanów, choć szczerze mówiąc, nie mają one specjalnego wpływu na to, co robię. Uważam, że trzeba kierować się własnym instynktem, robić to, co jest najlepsze dla uniwersum, zabierać fanów w nowe miejsca. „Gwiezdne wojny” mają najlepszych fanów na całym świecie.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną