Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Riplej, riplej, riplej

Kulturotwórcza rola piłki nożnej

Kadr z filmu „Mundial. Gra o wszystko”. Z prawej: Zbigniew Boniek podczas legendarnego pojedynku ze Związkiem Radzieckim w 1982 r. Kadr z filmu „Mundial. Gra o wszystko”. Z prawej: Zbigniew Boniek podczas legendarnego pojedynku ze Związkiem Radzieckim w 1982 r. Against Gravity
Mistrzostwa świata znowu bez nas. Za to w kinach kolejny film sławiący niegdysiejsze zwycięstwa biało-czerwonych. Nie pierwszy to raz, gdy kultura odwołuje się do piłkarskiej mitologii.
Jan Domarski w koszulce z nr 10 po pamiętnej bramce na Wembley.Mieczysław Świderski/Newspix.pl Jan Domarski w koszulce z nr 10 po pamiętnej bramce na Wembley.
Fan Jana Domarskiego, wujek Mundek z „Wesela” Smarzowskiego.Krzysztof Wellman/Grupa Filmowa Fan Jana Domarskiego, wujek Mundek z „Wesela” Smarzowskiego.
Janusz Gajos jako sędzia i były piłkarz Jan Laguna w „Piłkarskim pokerze”.Witold Adamek/EAST NEWS Janusz Gajos jako sędzia i były piłkarz Jan Laguna w „Piłkarskim pokerze”.
Gerard Cieślik na czele naszej drużyny przed pamiętnym wygranym przez Polskę meczem z ZSRR w Chorzowie, 1957 r.CAF/PAP Gerard Cieślik na czele naszej drużyny przed pamiętnym wygranym przez Polskę meczem z ZSRR w Chorzowie, 1957 r.

Były czasy, kiedy kibice nie śpiewali „Polacy, nic się nie stało”, lecz „Już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata!”. Na ekrany wchodzi właśnie dokument „Mundial. Gra o wszystko” w reżyserii Michała Bielawskiego. Film przypomina mistrzostwa w Hiszpanii w 1982 r., zaś kulminacyjną sekwencją jest w nim mecz Polski ze Związkiem Radzieckim, czyli jedno z tych spotkań, które przeszły do piłkarskiej legendy.

Piłkarskie mity nie zawsze powstają wokół najlepszych meczów. Drużyna Kazimierza Górskiego genialnie zagrała w 1975 r. z Holandią, lecz tego spotkania nikt nie wspomina. Na słynnych „polskich” mistrzostwach w Niemczech najlepszy mecz rozegraliśmy (i wygraliśmy) z Włochami, lecz do legendy przeszło przegrane spotkanie z gospodarzami, ponieważ odbywało się na grząskim boisku, po oberwaniu chmury. Starsi kibice do dziś mogą się pocieszać – gdyby nie ta ulewa, pewnie byśmy wygrali. W 1982 r. w Hiszpanii najlepiej wyszedł nam mecz z Belgami, lecz zapamiętano przede wszystkim pojedynek ze Związkiem Radzieckim. Nasi grali bowiem nie tylko o wynik.

„Chcieliśmy dać narodowi trochę radości” – przypomina trener Antoni Piechniczek. Przed spotkaniem reprezentanci dostali telegram wysłany anonimowo z warszawskiej poczty, zawierający tylko trzy słowa: „Musicie, musicie, musicie”, co chyba miało przypominać fragment „Czerwonych maków na Monte Cassino”. I ruszyli do boju po remis, który dla nas był wielkim zwycięstwem, dla Rosjan zaś klęską i upokorzeniem.

W Polsce trwał stan wojenny, wprowadzony przez krajowe władze, lecz społeczeństwo nie miało wątpliwości, że stoi za tym Moskwa. „To był mecz przeciwko stanowi wojennemu” – wspomina w filmie Jan Lityński, jeden z internowanych w Białołęce, gdzie też oglądano mundial, choć komendant ośrodka mógł w każdej chwili pozbawić osadzonych tej przyjemności. I doskonale sobie zdawał sprawę z posiadanej władzy.

Z meczem poważny problem mieli włodarze telewizji, gdyż na trybunach pokazał się wielki napis „Solidarność”, trzeba więc było „przepraszać za usterki” i szybko wmontowywać wstawki pokazujące widownię, niekoniecznie z tego meczu. Niemniej zaufanie do telewizji w narodzie wzrosło, co przypomina w „Grze o wszystko” jeden z ówczesnych redaktorów. Wprawdzie ludzie dalej stali w kolejkach, lecz nastroje się poprawiły, co władze – doceniające osiągnięcie piłkarzy – odnotowały z satysfakcją. Istotnie, jeżeli w czasie wielkiej smuty 1982 r. szukałoby się symbolicznego momentu, w którym społeczeństwo przeżyło pierwsze chwile radości, to był to właśnie mecz z Rosjanami. Oglądany nie tylko przez kibiców i traktowany niemal jak zastępcza wojna, w której nie polegliśmy w starciu z silniejszym przeciwnikiem.

„Mundial. Gra o wszystko” przypomina, że o tym, czy mecz przechodzi do legendy, mogą zadecydować względy polityczne, w szczególności zaś sytuacja, gdy słabszy gra z silniejszym. Tak wyglądały potyczki Polski ze Związkiem Radzieckim, czy to na ringu, czy na boisku. Najstarsi Polacy do dziś wspominają mecz rozegrany w Chorzowie w 1957 r., wygrany przez naszych 2:1. Obie bramki strzelił Gerard Cieślik, który stał się bohaterem narodowym. Ten legendarny pojedynek przypomniał Janusz Zaorski w filmie „Piłkarski poker”. Występował tam sędzia Jan Laguna, który właśnie kończył karierę i miał jeszcze tylko „wydrukować” jeden mecz, czyli doprowadzić swymi decyzjami do oczekiwanego przez umawiające się strony wyniku. Krótko mówiąc, nieciekawa figura, w której jednak rozpoznać by się mogło i wówczas, i teraz wielu panów z gwizdkiem.

Upadek Jana Laguny miał jednak wymiar szczególny. Był on bowiem kiedyś wybitnym piłkarzem, reprezentantem Polski, który przeszedł do legendy po meczu, w którym strzelił Rosjanom dwie bramki, ale to jeszcze nie wszystko – prawdziwie heroiczny czyn polegał na tym, że piłka po jego strzale złamała poprzeczkę bramki wrażej drużyny. Zdarzenie autentyczne: Ernest Pohl posłał kiedyś taką bombę na bramkę rywala, że rozerwał siatkę, ale był to bodaj mecz ze Szkocją, a pojedynki z przeciwnikiem neutralnym politycznie do legendy nie przechodziły.

Biało-czerwoni

W dawnych polskich filmach rodacy w nastrojach poalkoholowych wspominali dole i niedole wojenne. Dziś to pokolenie przestało być fotogeniczne, na ekranach mamy natomiast bohaterów, którzy w latach młodości dawali dowody patriotyzmu, kibicując biało-czerwonym. PRL był okropny, lecz dzięki piłkarzom, trawestując poetkę, życie czasami stawało się znośne. Brawurowe zwycięstwa drużyny Kazimierza Górskiego są dla starszych mieszkańców III RP najwspanialszym wspomnieniem z czasów ich dzieciństwa i młodości. Szczególnie że wielu nic tak przyjemnego już potem w życiu nie spotkało.

Nie tak dawno miał premierę film „Stacja Warszawa”, wspólne przedsięwzięcie grupy młodych reżyserów, którzy zamiast robić składankę, postanowili zmontować w miarę płynną fabułę, z kilkoma równorzędnymi bohaterami. Dla jednych Warszawa jest stacją końcową, dla innych przesiadkową, lecz jedni i drudzy nie czują się tutaj zbyt pewnie. Obco wśród swoich.

Najstarszego z bohaterów, człowieka po przejściach, gra Janusz Chabior. Akurat znalazł się w nie najlepszym położeniu, więc zmierza do baru, gdzie zapewne nieraz już szukał ukojenia, i oddaje się czułym wspomnieniom. Zamawia siedem kieliszków czystej, stawia je przed sobą na ladzie i zaczyna taki oto monolog: „74 rok, mistrzostwa świata w Niemczech, mecz Polska-Haiti, 16 minuta Lato, 18 – Deyna, 29 – Szarmach, 32 – ale to była brameczka, Gorgoń” itd., aż do zwieńczenia – „Grzesiu Lato ich dobił”. Siedem goli, koniec meczu, siedem pustych kieliszków na barze.

Scena kręcona jest w jakimś współczesnym centrum rozrywkowym, niedaleko baru znajduje się bowiem sala ćwiczeń, pijącemu z „chłopcami Górskiego” przygląda się młodzieniec z rozwianym włosem, zawzięcie pedałujący i wymachujący rękami. Kibic może mu co najwyżej przesłać uśmiech politowania; gdyby kiedykolwiek siedli razem przy kieliszku, nie mieliby o czym rozmawiać. Kto nie pamięta tamtych meczów, nigdy tego nie zrozumie.

 

W „Pod Mocnym Aniołem” wymienia się cały zbiór powodów, dla których rodacy nadużywają alkoholu, a jednym z poważniejszych jest piłka nożna. Można bowiem pić, kiedy nasi wygrywają, czyli z radości, ale też wówczas, kiedy przegrywają, ze smutku. Sukces futbolistów urasta do wymiaru wielkiej zbiorowej wiktorii (po zwycięskim remisie z Anglią w 1973 r. w jednym z miasteczek pojawiała się spontaniczna inicjatywa, by ulicę nazwać imieniem bohaterów z Wembley). Porażka natomiast oznacza narodową tragedię. Terminologia futbolowa działa na wyobraźnię: atak, szarża albo w chwilach opresji – obrona Częstochowy. W żadnej innej dyscyplinie sportu nie występuje tyle skojarzeń militarnych.

Wspólne oglądanie meczów reprezentacji było w PRL rytuałem towarzysko-alkoholowym, czego ślady mamy choćby w obecnym na ekranach filmie „Jaskółka” studenta łódzkiej szkoły filmowej Bartosza Warwasa, gdzie ojciec nieszczęsnej bohaterki ogląda z kumplem mecz Polska-Włochy w 1974 r., a dobiegający zza kadru bełkot pozwala się domyślać, że na jednej butelce nie poprzestali. Tytułowa Jaskółka wraca po latach do rodzinnego domu, gdzie wspomina traumatyczne wydarzenia sprzed 30 lat, w tym mecz, który z ważnych powodów pozostał w jej pamięci.

W „Weselu” Smarzowskiego występuje wujek Mundek, niestroniący od alkoholu, żeby delikatnie powiedzieć, który zakłada koszulkę piłkarską z numerem 10 na plecach, taką samą (tę samą?), w której Jan Domarski grał na Wembley, strzelił bramkę i rzucił na kolana dumny Albion. „Co się starą szmatą chwalisz?” – kpi z niego jedna z kobiet, co jej należy litościwie wybaczyć, gdyż zapewne nie interesuje się piłką nożną. O roli, jaką przywiązywał reżyser do postaci wujka Mundka i jego koszulki z orzełkiem, świadczy fakt, że znalazł się on na plakacie filmu. Jak wiadomo od czasu Wyspiańskiego, wesele pełne jest znaczeń symbolicznych, więc reżyser nieprzypadkowo wyeksponował kibica w piłkarskiej koszulce. To przecież jedna z ważnych figur w panoramie polskich charakterów. Nie tylko na tym weselu.

Dramat piłkarza

Takiego scenariusza nikt by nie wymyślił, wykrzykują sprawozdawcy sportowi, kiedy na boisku następuje – niczym w filmie sensacyjnym – nieoczekiwany zwrot akcji. Zapewne nie przypadkiem wśród miłośników kina jest wielu kibiców piłki nożnej. A jednak powstało niewiele dobrych filmów, w których mecz byłby głównym tematem, zaś wytłumaczenie jest proste – gra toczy się w czasie teraźniejszym, nic nie jest przesądzone, widz ma przeświadczenie, iż każde zakończenie jest możliwe. Więcej – że swoim kibicowaniem może wpłynąć na wynik. Film zaś jest dziełem skończonym i przed napisem „koniec” nic takiego się nie wydarzy, co nie zostało już uwiecznione na taśmie.

Za największe osiągnięcie w tym gatunku uchodzi do dziś „Ucieczka do zwycięstwa” Johna Hustona z 1981 r., w którym jeńcy wojenni grają z Niemcami i wykorzystując okoliczność, chcą czmychnąć z obozu. Ciekawostką jest, że w drużynie jenieckiej wystąpili gościnnie Sylvester Stallone na bramce, w polu zaś Pele, Bobby Moore oraz nasz Kazimierz Deyna.

Deyna dotychczas czczony jest na stadionie Legii, choć jako piłkarz nie miał łatwego życia. Kiedy nie strzelił karnego podczas mistrzostw świata w Argentynie, wściekli kibice powybijali szyby w oknach jego warszawskiego mieszkania. Wcześniej był jednak pamiętny mecz eliminacyjny z Portugalią w Chorzowie, gdzie piłkarza ze stolicy nie lubiano. Stadion gwizdał i trąbił, kiedy tylko zbliżał się do piłki. Deyna grał sam przeciw wszystkim, nie załamał się jednak, zdobył bramkę, i to wprost z rzutu rożnego, która dawała nam przepustkę do Argentyny.

Do tych zdarzeń nawiązuje Anna Wilczur-Bluszcz w filmie „Być jak Kazimierz Deyna”, który dwa lata temu trafił na nasze ekrany. Bohaterem i narratorem jest Kazik, lecz nie Deyna, tylko syn zapalonego kibica, który nadał mu imię znanego piłkarza. Wybór był oczywisty, ponieważ poród nastąpił dokładnie w czasie wspomnianego wyżej meczu w Chorzowie. Ojciec Kazika pragnął, by syn powtórzył karierę Deyny, lecz wszystko skończyło się na nudnych treningach w prowincjonalnym klubie. Nasz bohater, po licznych perturbacjach życiowych, z rezerwą podchodzi do piłkarskiej legendy, niemniej podsumowuje: „Trzeba być jak Deyna w 1977 r., trzeba robić swoje najlepiej, jak się potrafi, nawet jak gwiżdże na ciebie cały stadion”. I kto powiedział, że futbol nie dostarcza przydatnych życiowo wzorców?

Ciekawe, że nie powstał film „Być jak Włodzimierz Lubański” – o innym wybitnym piłkarzu, rówieśniku Deyny, którego kontuzja wyeliminowała z udziału w mistrzostwach świata. Być może powstanie natomiast film o Janie Banasiu, który grał z Lubańskim w Górniku Zabrze, a w meczu Polska-Anglia w 1973 r. zdobył pierwszą, legendarną, bramkę. (Legendarną również z tego powodu, że do dziś nie ma pewności, czy był jej autorem). Był to pożegnalny występ Banasia w wielkim meczu reprezentacji, na mistrzostwa do Niemiec Zachodnich nie mógł jechać z powodu skomplikowanej sytuacji narodowościowej. Jego ojciec był Niemcem, ale przypomniał sobie o synu dopiero, kiedy ten zaczął odnosić sukcesy na boisku. Ściągnął go do Vaterlandu, gdzie jednak w roli ojca spisywał się chyba nie najlepiej, skoro Banaś postanowił wrócić do Polski, co się odbyło z naruszeniem obowiązujących go w kraju taty umów. Jak podsumował Kidawa-Błoński, „w wielkim meczu Polska-Niemcy, w 1974 r., w tym wielkim meczu na deszczu, mógł zagrać zarówno w drużynie polskiej, jak i niemieckiej, a nie zagrał w żadnej”. I o tym dramacie piłkarza ma opowiadać jego film.

Czy w przyszłości jakiś reżyser nakręci film o Robercie Lewandowskim, który niedawno został królem strzelców Bundesligi, czyli odniósł sukces, przy którym bledną osiągnięcia wszystkich rodaków grających w zagranicznych ligach? Jakoś trudno sobie wyobrazić scenariusz. Talent, wielka i dobrze planowana kariera (teraz transfer do Bayernu), plus ogromne pieniądze. Oraz intratne występy w reklamie w polskiej telewizji. Aż tyle i tylko tyle. Jak na razie żadnej mitologii nie da się z tego stworzyć.

Polityka 21.2014 (2959) z dnia 20.05.2014; Kultura; s. 79
Oryginalny tytuł tekstu: "Riplej, riplej, riplej"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną