Muzyczne kariery rozpoczęte w latach 60. miały przebieg szybki i gwałtowny, jak nigdy wcześniej i nigdy później. Nieopierzeni młodzieńcy w kilka tygodni awansowali od zera do bohatera. Nieliczni odkrywali prawdę, którą dzisiaj zna każdy początkujący szarpidrut: że publiczność dojrzewa wolniej niż artysta. Gdy nudzili się piosenkami, próbowali eksperymentów, a ich menedżerowie i wydawcy na to pozwalali, bo razem z artystami uczyli się dopiero rynkowych prawideł rządzących rock’n’rollem. Branża dopiero się rozwijała i ani jedni, ani drudzy nie czuli się zakładnikami publiczności.
Generacja rockowych pionierów zrodziła więc gwiazdy, które szybko okazywały się przy okazji wyrazistymi i ambitnymi artystami. Brian Wilson z The Beach Boys już z macierzystą formacją nagrywał rzeczy wybitne, a później poległ na próbie stworzenia płyty totalnej – skończony po niemal 40 latach album „Smile” w chwili premiery był już tylko ciekawostką dla wtajemniczonych. John Lennon w ciągu zaledwie siedmiu lat fonograficznej kariery The Beatles przeszedł daleką drogę od uśmiechniętego łobuziaka, śpiewającego o tym, że ona cię kocha (je, je, je!), do oświeconego mędrca stojącego na czele muzycznej, kulturowej i obyczajowej rewolucji. Po rozpadzie The Beatles płytami nagrywanymi wspólnie z Yoko Ono po raz kolejny dowiódł, że nie szuka łatwego poklasku i trudno nawet zgadywać, jaką muzykę mógłby tworzyć dzisiaj, gdyby w 1980 r. nie uciszyła go na zawsze kula.