Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Ten zawód mnie nie zawiódł

Agata Kulesza o aktorstwie jako sposobie na życie

Agata Kulesza – aktorka (ur. w 1971 r.), pochodzi ze Szczecina. Po ukończeniu warszawskiej PWST (dyplom 1994 r.) związana z Teatrem Dramatycznym, a obecnie z Ateneum. Agata Kulesza – aktorka (ur. w 1971 r.), pochodzi ze Szczecina. Po ukończeniu warszawskiej PWST (dyplom 1994 r.) związana z Teatrem Dramatycznym, a obecnie z Ateneum. Leszek Zych / Polityka
Rozmowa z Agatą Kuleszą o szansach na Oscary, światowych sukcesach „Idy” i własnych planach.
„Spokorniałam, nauczyłam się traktować aktorstwo jak każdy inny zawód”.Leszek Zych/Polityka „Spokorniałam, nauczyłam się traktować aktorstwo jak każdy inny zawód”.
Agata Kulesza jako Wanda Gruz w „Idzie” Pawła Pawlikowskiego.materiały prasowe Agata Kulesza jako Wanda Gruz w „Idzie” Pawła Pawlikowskiego.

Janusz Wróblewski: – Aktorskie nagrody krytyków z Los Angeles i Chicago, Europejska Nagroda Filmowa dla „Idy”, szanse na oscarową nominację uczyniły z pani międzynarodową gwiazdę. Jak się czuje człowiek sukcesu?
Agata Kulesza: – Normalnie. Jestem bardzo zadowolona, ale oscarowa nominacja w kategorii aktorskiej wydaje się nierealna. To, że w ogóle mogłam być zgłoszona, jest czymś nadzwyczajnym. Zresztą, gdyby coś się miało wydarzyć, już bym istniała w rankingach, a tak nie jest. Opus Film, producent „Idy”, to monitoruje. Więc myślę, że spokojnie posiedzę sobie w domu.

Żadne propozycje z Hollywood nie napłynęły?
Moja agentka odebrała niedawno stamtąd telefon od dobrego, znanego reżysera, pytał o moje terminy między styczniem a marcem.

Oczywiście propozycja została przyjęta.
Odmówiłam, bo jestem umówiona w tym czasie na realizację drugiego sezonu serialu „Krew z krwi” w reżyserii Jaśka Komasy. Zresztą nasze spotkanie nieuchronnie zakończyłoby się rozczarowaniem. Nie mówię płynnie po angielsku, więc się nie łudzę. Kariery w Hollywood nie zrobię. Ale sama propozycja była miła.

W jakich kategoriach „Ida” ma szansę na Oscara?
Najlepszy film nieanglojęzyczny. W Stanach „Ida” zarobiła ponad 3,5 mln dol. Ukazało się wiele bardzo pochlebnych recenzji. Film jest chętnie oglądany, świetnie przyjmowany, zbiera mnóstwo nagród. To cieszy, ale w moim zawodowym życiu rewolucji nie ma.

Co, jeśli film dostanie Oscara?
To będzie wspaniałe dla naszego kraju. Paweł Pawlikowski zostanie oscarowym reżyserem. Znikną przeszkody w finansowaniu jego kolejnych projektów.

A jak u pani jest z francuskim?
A pan jest ze szkoły językowej? Z niemieckim jest nieźle, ale przygotowuję się teraz do „Agnus Dei”, francusko-polskiej koprodukcji reżyserowanej przez Anne Fontaine, autorki m.in. „Coco Chanel” z Audrey Tautou. Mam zagrać matkę przełożoną klasztoru, w którym w 1946 r. sowieccy żołnierze dokonali zbiorowego gwałtu, i uczę się tekstów francuskich na tzw. małpę. Rozumiem je, ale dialogi mam rozpisane fonetycznie, co jest strasznie śmieszne. Anne mnie pochwaliła, że jesteśmy niedaleko. A jak opanuję wymowę trzeciego „e”, będzie zupełnie nieźle.

To główna rola?
Drugoplanowa, lecz kluczowa. W pierwszoplanowych występują francuska aktorka i Agata Buzek, a zakonnice grają polskie aktorki.

Źli ludzie rozpuszczają plotki, że to antypolski film.
Już to widzieli? Nie nadążam. „Ida” ponoć też była antypolska i antysemicka. Nie zauważyłam tego. Dla mnie to opowieść o ludziach i ich problemach wtopionych w zdarzenia historyczne, co do których wątpliwości nie ma. Oczywiście chciałabym, żeby powstawało więcej filmów o polskich bohaterach, ludziach godnych naśladowania. Wspaniale, że powstał taki film jak „Bogowie” o Zbigniewie Relidze. Ale my chyba lubimy rozdrapywać narodowe rany. Widocznie mamy rzewną duszę, która nas w tę stronę popycha. Zresztą jak tu się dziwić, skoro najlepszą szkołę filmową mamy w Łodzi, mieście z niezwykłą atmosferą, ale...

...na ulicach smutno.
Właśnie. Ciężkie tematy same się pchają w ręce. Gdyby Filmówka znajdowała się na przykład w Sienie, polskie kino miałoby na pewno więcej pogody i słońca. Ale Siena jest we Włoszech, więc my z upodobaniem, żelazną wręcz konsekwencją, koncentrujemy się na naszej szarości.

Może Polacy siebie nie lubią?
A może potrzebujemy bodźców, żeby siebie polubić? W każdym razie brakuje mi filmów, które pokazywałyby, że jesteśmy też fajnym narodem.

Wiedziała pani, kim jest Helena Wolińska?
Tak. Paweł Pawlikowski opowiadał mi, jak ją poznał w Londynie. Dla niego była to miła, elegancka starsza pani, żona profesora Brusa, dlatego przeżył szok, gdy Polacy zażądali jej ekstradycji. Nie została wydana, gdyż nie posiadała polskiego obywatelstwa. Poczytałam sobie też m.in. w „Kobietach władzy PRL” o Julii Brystygierowej, krwawej Lunie. Sławomir Koper opisuje w swojej książce przerażające rzeczy. Zadziwiająca kobieta.

Nie miała pani oporów, aby ją zagrać?
Ucieszyłam się, że dostałam tak mięsisty materiał. Pomyślałam sobie, że człowiek jest niewyobrażalnie różnorodny. Czasami robi rzeczy, których – gdyby nie to, że się wydarzyły – wyobraźnia by nie ogarnęła. Nie chciałam jej bronić. Wiedziałam, że to musi być osoba, która szybko uruchamia w sobie zło. Niewiele trzeba, aby ten potwór z niej wyskoczył. Są tacy ludzie. Dowcipni, inteligentni, można ich nawet polubić.

Wanda jest wypalona. W nic nie wierzy. Łatwo się ją pani grało?
Ja różnie pracuję. Mieszam swoje cechy z obserwacjami ludzi i refleksją i znajduję jakąś wypadkową… Zastanawiałam się nad seksualnością Brystygierowej, która sypiała ze swoimi ofiarami, ciekawiło mnie, jakiej ulgi szukała. Co to za perwersja? W przypadku Wolińskiej – jak to jest żyć ze świadomością, że w każdej chwili ktoś cię może rozszyfrować i oskarżyć, że masz krew na rękach. Buntowała się, wypierała, że to nie ona? Czy było jej wszystko jedno? Szukając odpowiedzi na te pytania, budowałam postać Wandy zdeprawowanej tak, że już się nie bała.

W szybkim, przypadkowym seksie szukała zapomnienia?
Pamięta pan „Wstyd”? Bohater tego filmu jest zablokowany, ma zimne serce. Z różnych powodów. Rozwiązłość seksualna ma rozpuszczać jego napięcie. Ale to się nie sprawdza. Nie ma przed tym ucieczki. Wanda ma podobną emocjonalność. Nie potrafi się zakochiwać. Miłość by ją zabiła.

Jej samobójstwo to przyznanie się do winy?
Uczucie, które się pojawiło do Idy, zmusiło ją do konfrontacji z samą sobą i to zburzyło jej kruchą równowagę. Wtedy postanowiła po prostu wyjść z tego świata.

Pawlikowski jest specyficznym reżyserem. Nie trzyma się scenariusza. Dużo zmienia na planie. Jak pracuje z aktorami?
Mimo inteligencji, łagodności, nie udaje, że ma wszystko przemyślane i wie, jaki film chce zrobić. Kręcenie oznacza dla niego proces. Dla producenta to bywa problemem. Ale ekipa mu ufa i stoi za nim murem. Jedyna awantura, jaką mu zrobiłam, była o to, że reżyserując wiele godzin przed monitorem, tak się zatracił, że zapomniał o przerwie na posiłek dla ekipy.

Pozostawia dużą swobodę aktorom?
Jest otwarty, akceptuje proponowane zmiany. Wiele dialogów wymyśliłam sama, ale on mnie bardzo pilnował. Nie znosi jakiejkolwiek teatralności. Uważa, że dobre aktorstwo polega na myśleniu, a nie pokazywaniu, co się myśli. I w tym się zgadzamy.

Na przykład?
Aktor musi być trochę matematykiem. Konstruując rolę, wypisuję wszystkie sceny, umawiamy się na coś z reżyserem i na tej podstawie dostosowuję środki wyrazu. Jeśli scena okaże się inna, niż planowałam, wtedy misternie ułożone klocki należy poprzekładać. Trzeba wiedzieć jak. Mieć świadomość, co reżyser i operator chcą pokazać w obrazie. Co z tego, że będę wyła i rwała włosy, skoro to nie zostanie pokazane? Czasami aktorowi się wydaje, że jak się rozpłacze, to osiąga szczyt swoich umiejętności. Tymczasem powściągnięcie często daje znacznie mocniejszy efekt. Nie chodzi o to, żeby napawać się swoją wrażliwością. To widz, wypełniając pozostawione mu miejsce, ma coś przeżyć.

Przy jakich jeszcze filmach udało się pani osiągnąć taką intensywność współpracy?
Takim doświadczeniem była „Róża”. Kręciłam ten film na niesłychanym wzruszeniu. Przejęta emocjonalnie historią Mazurów. „Sala samobójców” też wymagała elastyczności. Przy „Moich pieczonych kurczakach” jako młoda aktorka wiele się nauczyłam. Generalnie, jeśli tylko reżyser mi zaufa, potrafię dać z siebie wszystko. Chyba że jestem źle obsadzona.

W „Pani z przedszkola” jest pani dobrze obsadzona?
Ryzykownie dosyć. To nie jest komedia romantyczna. To nawet nie jest komedia. To film z dziwną narracją, kolażowym montażem, momentami śmieszny, a w ogóle to strasznie poważny. O rozpadzie rodziny, więziach, które zostają, obserwacjach małego dziecka patrzącego na swoich rodziców.

Grana przez panią dojrzała żona i matka, kuszona przez Karolinę Gruszkę, tytułową panią z przedszkola, nawiązuje z nią lesbijski romans. Jakoś trudno mi uwierzyć w ten związek.
Moja relacja z panią z przedszkola polega na poszukiwaniu tej cholernej miłości, o którą każdy walczy. W życiu mojej bohaterki pojawiła się dziura w postaci braku zainteresowania zdradzającego ją męża. I w tę wolną przestrzeń wkracza anioł. Gruszka jest tak piękna, że należałoby raczej ją spytać, co przyciąga ją do mnie.

Wiadomo, że niechętnie bierze pani udział w scenach rozbieranych. Tu się coś zmieniło?
Nie. Dublerka jest goła. Ja się wstydziłam. Nie trzeba mi przypominać, że ciało aktora jest jego instrumentem, jednak gdy każą mi grać nago, mam problem. W Polsce nie kręci się filmów typu „Życie Adeli”, gdzie od początku jest jasne, czemu śmiałe, zmysłowe sceny służą. Pytam więc: po co mam to robić? Pokazuję dużo bardziej intymne rzeczy, swoje emocje. Dzielę się wrażliwością. Na tym też polega aktorstwo.

Gdyby zaszła taka konieczność, potrafiłaby pani przełamać barierę wstydu?
Pewnie tak. Jestem dość odważna. Moim zdaniem nagość przestała jednak działać. Piękne biusty w latach 70. to było jeszcze coś. A dziś mamy sytuację jak w dowcipie. Kiedyś, żeby pokazać pupę, trzeba było uchylić majtki. Teraz trzeba odchylić pupę, żeby zobaczyć majtki. A barierę wstydu nieraz już pokonywałam.

Kiedy ostatnio?
Na przykład w „Róży”, gdy musiałam pokazać coś zwierzęcego w sobie. Krzyk, a właściwie dziki atawistyczny ryk. Nie wiedziałam, co to będzie za dźwięk. Wstydziłam się, ale to zrobiłam. Przełamałam się. Potem poczułam się fizycznie wycieńczona. Musiałam wyhamować organizm.

Są jakieś inne bariery w aktorstwie?
Na przykład estetyczne? Nie wydaje mi się. Mogą przykleić mi sztuczny nos, zamienić w łysą bezzębną staruszkę. Nie zastanawiam się, jak wyglądam na ekranie.

Co musi się znaleźć w scenariuszu, żeby panią zainteresował?
Dawniej nie miałam wyboru. Brałam, co do mnie przychodziło. Teraz jestem bardziej uważna. Czytam sama, potem oddaję tekst mojej agentce Iwonie Ziułkowskiej i mojemu mężowi, mądremu człowiekowi, którego często się radzę. Ważnym kryterium w wyborze jest partner, aktorzy, z którymi lubię grać. Nie cenię bylejakości. Przy dużych projektach szukam interesującego materiału. Wyzwań. Odkąd zaszufladkowano mnie jako silną ofiarę, zwracam uwagę na role kobiet łagodnych.

Czy zanim pani kariera przyspieszyła, czuła się pani aktorką dobrze wykorzystaną?
Jak zazwyczaj jest wykorzystywana młoda aktorka? Jako piękny ozdobnik. Ja nie mam takiej urody. Po szkole znalazłam więc azyl w teatrze, serialach. Do nikogo nie mam o to żalu. Spokorniałam, nauczyłam się traktować aktorstwo jak każdy inny zawód. Tak się zdarzyło, że na kolor, który noszę w sobie – pewnego pomieszania smutku, doświadczenia i melancholii – dopiero teraz jest zapotrzebowanie. Mam świadomość, że moda kiedyś mija. Zrobię wtedy reklamę i jakiś czas mogę nie pracować.

Kiedy się jest twarzą banku ING – jak Marek Kondrat – nawet przejście na emeryturę nie wydaje się zaskoczeniem.
Nie, nie, nie. Na to jeszcze za wcześnie. Rzeczywiście, mam komfortową sytuację. Denerwuje mnie natomiast, że staję się produktem. Pojawiam się np. na plakatach filmów, w których gram epizody, a one powinny promować aktorów pierwszoplanowych. Rozumiem, że tak działa rynek. W ten sposób sprzedaje się filmy. Ale nie lubię tego. To mnie zawstydza.

Skończyła pani 43 lata. Ten wiek wyznacza jakąś cezurę? Zamyka pewien etap?
Gdy dostałam ważne odznaczenie państwowe, moja siostra bardzo się ucieszyła. Wspaniale – gratulowała, żartując: Będzie co nieść na poduszce za trumną. Pyta pan, czy zmieniło się moje postrzeganie aktorstwa. Ono zawsze znaczyło dla mnie opowiadanie historii. Jak każdy student miałam wygórowane oczekiwania. Ten zawód mnie jednak nie zawiódł. Nie ma uniwersalnych recept. Wiele zależy oczywiście od przypadku i szczęścia. Ale podstawą jest talent i rzetelność. Przez te lata nauczyłam się lepiej grać. Jestem rozgimnastykowana. Szybciej się poruszam w środkach aktorskich. Jestem sprawna technicznie, przy czym nie należy tego mylić z rutyną.

Ale był taki czas, że chciała pani zrezygnować z zawodu?
Nigdy nie uważałam, że mi się coś należy. W przerwach, gdy nie było dla mnie propozycji, nie czułam rozgoryczenia. Miałam swój świat, dziecko, rodzinę. Zamiast dorabiać, rozdając ulotki, zastanawiałam się, czy zostać producentką. Wiem, że byłabym w tym dobra, bo jak się skupię, jestem dobrze zorganizowana. Bycie prymusem mam we krwi. Ale gdy zawód cię pokocha i uda ci się go podnieść do rangi sztuki, satysfakcja jest olbrzymia.

Żałuje pani jakichś wyborów?
Nie. Nawet gdy robiłam rzeczy, które mi się teraz nie podobają. Miałam to przeliczone na rachunki. Musiałam się utrzymać. Nie były to wielkie artystyczne uniesienia, lecz dzięki temu mogłam żyć.

Często pani wspomina swój występ w „Tańcu z gwiazdami”?
Zdobyta przeze mnie Kryształowa Kula to dla mnie wyjątkowa nagroda. Nie miałam wtedy nic do stracenia. Zetknęłam się z show-biznesem, rywalizacją, popularnością, zainteresowaniem mediów. Sporo musiałam w sobie przerobić, żeby nie zwariować. Wyszłam z tego bez szwanku. Nie stałam się celebrytką. Tańczyłam tylko dla siebie, jakkolwiek głupio by to brzmiało. Dla własnej przyjemności, i wzrusza mnie, gdy patrzę teraz na Artura Dziurmana – świetnego aktora Jerzego Jarockiego ze Starego Teatru – który tyle w sobie przełamuje.

A nie śnią się pani po nocach kluczyki do wygranego przez panią porsche 987 Boxster, który Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zlicytowała za 255 100 zł?
Myślę, że ten samochód kupili ludzie, którzy wysyłali na mnie esemesy. Im się on należy, nie mnie. Naprawdę tak uważam. Niektórzy uznali mnie za idiotkę. Pojawiły się zarzuty, że aukcja powinna się odbyć po cichu, większość jednak odczytała to jako dobry gest. Generalnie uważam, że ludzie uprawiający dobroczynność, a jest ich wielu, powinni działać jawnie. Żeby przekazywać wzorce.

Czego można pani życzyć?
Żebym od czerwca miała parę miesięcy wolnego, bo bardzo intensywnie teraz pracuję. Kiedyś, snując się z małą Marianką w wózku i kalafiorem w torbie, miałam wyrzuty sumienia, że nic nie robię, a teraz chętnie bym sobie z tym wózkiem i kalafiorem pojeździła. Człowiekowi nie dogodzisz.

rozmawiał Janusz Wróblewski

Agata Kulesza – aktorka (ur. w 1971 r.), pochodzi ze Szczecina. Po ukończeniu warszawskiej PWST (dyplom 1994 r.) związana z Teatrem Dramatycznym, a obecnie z Ateneum. Grała w serialach, m.in. „Bracia i siostry”, „Złotopolscy”, „Daleko od noszy”, „Rodzinka.pl”. Popularność zyskała, zwyciężając w ósmej edycji „Tańca z gwiazdami”. W jej karierze filmowej przełomowa okazała się tytułowa rola w „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. W „Idzie” zagrała Krwawą Wandę, budząc powszechny zachwyt. Uhonorowano ją m.in. na festiwalu Gijon w Hiszpanii. Krytycy z Los Angeles i Chicago uznali Kuleszę za najlepszą aktorkę drugoplanową w 2014 r. Wkrótce zobaczymy ją w drugim sezonie serialu „Krew z krwi”, a na dużym ekranie w roli głównej w tragikomedii „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej.

Polityka 3.2015 (2992) z dnia 13.01.2015; Kultura; s. 78
Oryginalny tytuł tekstu: "Ten zawód mnie nie zawiódł"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną