Na dorobku innych pasożytują wszyscy: pisarze i poeci, kompozytorzy i reżyserzy, a zwłaszcza twórcy wizualni. Naśladowani (jeśli jeszcze żyją) najchętniej mówią o grabieży intelektualnej, zawłaszczaniu i piractwie, naśladujący – o inspiracji lub twórczym przetworzeniu. Krytycy – o samplowaniu kultury i remiksie, uczeni – o apriopriacji. Jak zwał, tak zwał. Faktem jest, że sprawny historyk sztuki u każdego twórcy doszukałby się jakichś wpływów poprzedników.
Dominujący w XX w. modernizm z pogardą patrzył na kulturowy recykling; w cenie były przede wszystkim oryginalność, rozwój, nowatorstwo, eksperymentowanie. Choć – o czym warto pamiętać – jednym z dzieł, które okazały się dla owej nowoczesności przełomowe, był „L.H.O.O.Q.” Marcela Duchampa z 1919 r., czyli nic innego, jak Mona Lisa z domalowanymi wąsami, klasyczny przypadek artystycznego zawłaszczenia. Z kolei postmodernizm uwolnił wszelkie demony kulturowego samplowania i bezkarnego grzebania się w czyimś dorobku na potrzeby tworzenia własnych dzieł.
Praktyka zapożyczania stała się we współczesnej sztuce tak popularna, że krytycy mówią już o całych łańcuchach zawłaszczeń. Na wystawie można dostrzec je w kilku miejscach. Na przykład Edward Krasiński wykorzystał do własnych celów „Bitwę pod Grunwaldem” Jana Matejki, a kilkadziesiąt lat później Karol Radziszewski przetworzył z kolei na swoje potrzeby Krasińskiego. Pytanie: czy masowy recykling dowodzi, że w sztuce już wszystko było i pozostały nam tylko powtórki?