Piotr Sarzyński: – Towarzyszy panu opinia czołowego prowokatora polskiej sztuki. Irytuje to pana czy jest obojętne?
Artur Żmijewski: – Przede wszystkim przeszkadza mi to w pracy. Otóż bardzo często współdziałam z ludźmi, prowadzę różne warsztaty. Ze studentami, z więźniami. I ta czarna legenda manipulatora utrudnia mi zdobycie zaufania tych ludzi. Bo im się wydaje, że zaraz wkręcę ich w coś, nad czym nie będą mieli kontroli, zmanipuluję efekty działań, odbiorę im sprawczość. Słowem, czują się jak kukiełki w moim teatrzyku. Zbudowanie zaufania w takiej sytuacji jest bardzo trudne. Wymaga nieustannego tłumaczenia się i przyznam, że nie zawsze udaje mi się przełamać podejrzliwość.
Złośliwie można by powiedzieć: sam pan sobie winien.
Jedno chcę powiedzieć wyraźnie: w swojej sztuce nigdy nie planowałem działań nastawionych na prowokowanie i skandalizowanie. To nie znaczy, że się nie domyślałem, iż takie mogą być konsekwencje. Na przykład pokazując musztrę nagich żołnierzy kompanii reprezentacyjnej wojska polskiego, liczyłem się z negatywnym odbiorem tej pracy. Ale dla mnie to była przede wszystkim poważna deklaracja męskiej solidarności na wzór tej, którą budują na przykład kobiety w ruchach feministycznych. Chciałem jednak opowiedzieć o niej w konwencji pewnego figla, żartu, a nie prowokacji.
Nie doceniał pan, jak pryncypialnym i nieskorym do figli w sferze wartości jesteśmy narodem.
Tak. Tego nauczyłem się później. Jak i tego, że mamy dużo większą skłonność do awanturowania się aniżeli do konsensu, porozumienia. Pierwszy odruch to obalić zamysł autora, zdyskredytować go, a nie próbować zrozumieć.