Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Pisarzom się wydaje

Chcesz być autorem książki? Najpierw zapłać!

Dystrybucja to podstawa, bo gdy książki nie ma na półce, szanse na sprzedaż są znikome. Dystrybucja to podstawa, bo gdy książki nie ma na półce, szanse na sprzedaż są znikome. wamsler / PantherMedia
By poczuć się dziś pisarzem, wystarczy mieć gotówkę. W Polsce kwitną wydawnictwa oferujące publikację książki za pieniądze autora. Często obiecują sławę, ale nie są w stanie zapewnić czytelników.
Prowokacja Pawła Pollaka się powiodła: wydawca za pieniądze gotów był nawet zrezygnować z korekty bełkotliwego tekstu.Łukasz Giza/Agencja Gazeta Prowokacja Pawła Pollaka się powiodła: wydawca za pieniądze gotów był nawet zrezygnować z korekty bełkotliwego tekstu.
Grzegorz Gawlik został wprawdzie autorem, ale nadal nie wie, ile wydrukowano jego książek i ile z nich się sprzedało.Tomasz Urbanek/DDTVN/EAST NEWS Grzegorz Gawlik został wprawdzie autorem, ale nadal nie wie, ile wydrukowano jego książek i ile z nich się sprzedało.

Wśród pracowników rynku książki popularny jest ponury żart, że więcej osób dziś pisze, niż czyta. Z jednej strony jest to odwołanie do tragicznych wyników badań czytelnictwa oraz spadających nakładów książek, z drugiej – do zalewu propozycji spływających do wydawców. Najwięksi otrzymują co tydzień kilkadziesiąt paczek czy maili z powieściami lub zbiorami opowiadań.

Do druku nadaje się jeden na kilkaset tekstów. Reszta to głównie napisane łamaną polszczyzną proste, wtórne (jedną z głównych inspiracji do pisania jest chęć stworzenia następnego „Wiedźmina” czy „Harry’ego Pottera”) historie, które nie powinny ujrzeć światła dziennego.

Do niedawna aspirujący pisarz rozsyłał tekst do wydawców, którzy albo odmawiali druku, albo milczeli, co było równoznaczne z odrzuceniem. Dziś ma nowe możliwości. Z Ameryki docierają do nas regularnie wieści o autorach, którzy zaczynali od e-booków sprzedawanych samodzielnie (tzw. self-publishing), za pośrednictwem Amazona, a teraz ich książki się drukuje i kręci na ich podstawie filmy – przykłady to choćby „Pięćdziesiąt twarzy Greya” E.L. James i „Marsjanin” Andy’ego Weira. Nad Wisłą jednak nikt w ten sposób kariery nie zrobił. Może dlatego, że rodzimy rynek książki elektronicznej wciąż jest mały, a Amazona interesujemy na razie tylko jako przestrzeń magazynowa.

Ale jest inna ścieżka, na której ruch w ostatnich latach wzmógł się wielokrotnie. Chodzi o tzw. vanity press (ang. vanity – próżność), czyli publikowanie przez wydawców książek za pieniądze autora albo współfinansowanie wydania, gdy autor i wydawnictwo dzielą się kosztami. W Stanach mało kto się na to decyduje, bo e-booki to kilkadziesiąt procent rynku i za ich pomocą można trafić do wielu odbiorców, bez konieczności drukowania. W Polsce króluje książka w postaci fizycznej i vanity press rozkwita.

Bo to źli wydawcy byli

Odrzuceni przez redaktorów, aspirujący pisarze trafiali do wydawnictw, w których jedynym (albo głównym) warunkiem opublikowania książki było wyłożenie z góry od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Pomysł genialny: w końcu mowa o całej armii ludzi, upartych na tyle, że byli w stanie ukończyć kilkusetstronicowe książki, silnie związanych emocjonalnie ze swoimi tekstami. Są złaknieni pochwał (właśnie ich skrytykowano i odrzucono) i często mają poczucie krzywdy. Ucieszą się więc, gdy na stronie Warszawskiej Firmy Wydawniczej przeczytają: „Doskonale rozumiemy młodych Autorów, którzy nie mogą przebić się przez gęste sito skostniałych redakcji odrzucających teksty z wielu powodów, czy to finansowych, marketingowych czy też ideowych”.

Podobnie wydawnictwo Psychoskok przekonuje, że „inne wydawnictwa nie rozmawiają poważnie z początkującymi pisarzami”. Jeszcze dalej idzie Wydawnictwo Poligraf, które na stronie głównej zwraca się do potencjalnych autorów, roztaczając przed nimi wizje sławy i pieniędzy. Okazuje się, że na książkach zarabia się „łatwo, dużo i przyjemnie”, że pisarze trafiają na okładki czasopism, a „twoja książka ma potencjał stać się hitem”. To jednak nie koniec. Egzemplarze książek są przesyłane do bibliotek, które będą przechowywać je wieczyście. „W ten sposób zapewnisz sobie nieśmiertelność” – zapewnia Poligraf.

To skuteczna taktyka – niemal wszyscy pisarze, do których udało mi się dotrzeć, publikujący w tego typu wydawnictwach, powtarzali jak mantrę te same formułki o wielkich złych wydawcach, którzy nie chcą publikować debiutantów i drukują tylko po znajomości, oraz o kryzysie na rynku książki sprawiającym, że trudno cokolwiek wypromować. Tylko zaraz: jeśli tradycyjni wydawcy nie chcą książek debiutantów, to skąd wzięli się publikujący autorzy? Skąd cały czas biorą się nowe nazwiska? Przecież Krajewski, Miłoszewski, Szostak, Dukaj czy Witkowski musieli gdzieś debiutować! Odrzuceni bywają jednak głusi na te argumenty, pielęgnują w sobie poczucie krzywdy i świadomie unikają tradycyjnych wydawców. Szczególnie gdy usłyszą, że ci ostatni są konserwatywni, przesadnie wybredni, nepotyczni, że jakość tekstu się dla nich nie liczy.

Czy to oznacza, że liczy się ona dla Poligrafu czy Warszawskiej Firmy Wydawniczej? Niekoniecznie. Udowodnił to pisarz i tłumacz Paweł Pollak. Pod koniec września ub.r. na swoim blogu opisał pewien eksperyment. Z pełną świadomością napisał dziesięć stron bełkotu urągającego wszelkim normom językowym, naszpikowanego błędami merytorycznymi i z pozbawioną sensu fabułą. W udającym fragment powieści kryminalnej tekście cytaty takie jak – „Lasek Włoszczowski to był park. Pojechali do tego parku. W parku była już ekipa, która się uwijała. Wszyscy technicy mieli białe kombinezony, kryminalistyka się rozwijała” – wyróżniają się jako w miarę poprawne. Następnie rzeczony tekst Pollak podpisał jako Adam Sobieski i wysłał do kilku wydawców, pisząc, że jest początkującym pisarzem, a to próbka powieści, którą chciałby zadebiutować.

Pani redaktor z wydawnictwa Białe Pióro odpowiedziała po niecałych dwóch godzinach, prosząc o całość tekstu, bo chce go sformatować do druku i wycenić wydanie książki. Ani słowa o tym, że to grafomania; ani słowa, że do oceny potrzebna jest całość. Nie – pani redaktor chciała oszacować koszty i opisać autorowi proces wydawniczy.

Przedstawiciel wydawnictwa MyBook zwrócił wprawdzie uwagę na błędy ortograficzne, ale ocenił, że książka ma szanse zostać wydana. Ciekawie zachowała się również pracowniczka wydawnictwa Psychoskok. Z jednej strony wytknęła autorowi jedną ze sporych bzdur w fabule oraz podkreśliła, że tekst jest naszpikowany błędami, ale z drugiej zadeklarowała, że „w tej chwili wchodzi w rachubę tylko wydanie 100% Autor”. Czyli: jest źle, ale jeżeli pisarz zapłaci, to wydadzą. Mało tego, dodano, że jeżeli Pollak/Sobieski zdecyduje się na publikację e-booka, to wprawdzie wydawca będzie obstawał przy korekcie, ale można z niej zrezygnować.

Najbardziej wyróżniła się jednak Warszawska Firma Wydawnicza. Jej przedstawicielka nie tylko pogratulowała autorowi pomysłu i inicjatywy, ale także dodatkowo oceniła tekst jako tak dobry, że wyceniając działania WFW, dała specjalny rabat!

Książka zażaleń

Także Wydawnictwo Poligraf zachwyciło się tekstem Pollaka/Sobieskiego. Choć w pierwszym mailu napisali jedynie, że chętnie nawiążą współpracę w zakresie wydania książki, to fragment zrobił na nich takie wrażenie, że autor otrzymał kilka kolejnych wiadomości. Przypominały o ofercie, zawierały instruktaż, jak pieniądze na wydanie książki pozyskać za pomocą crowdfundingu, a ostatecznie opisywały specjalną promocję z rabatami.

Rabat zaś by się przydał, bo w Poligrafie na druk trzeba wydać kilkanaście tysięcy złotych (przy nakładzie 1 tys. egzemplarzy); u innych wydawców cena waha się od 6 tys. do 9 tys. zł, za co zostanie wydrukowanych 150–300 książek. Co otrzymujemy w zamian? W teorii dużo: wydawcy zapewniają nas o profesjonalnej redakcji i korekcie, szerokiej promocji, dobrej dystrybucji. Rzeczywistość często brutalnie weryfikuje te deklaracje.

Weźmy wydawnictwo Novae Res, które część książek publikuje na zasadzie współfinansowania (i które, co warto podkreślić, odrzuciło propozycję wydawniczą Pollaka/Sobieskiego!). Autor płaci średnio nieco ponad 6 tys. zł, co według wydawcy stanowi połowę kosztów. Dzięki temu na rynek trafia 300 egzemplarzy książki (ale nakład określany jest mianem nieograniczonego, bo wydawca zobowiązuje się do szybkich dodruków). Szacunkowo pisarz pokrywa druk, redakcję, korektę, skład i łamanie oraz koszt przygotowania okładki, a po stronie wydawcy pozostaje promocja, dystrybucja, koszty zarządzania personelem, logistyki, infrastruktury i tak dalej. Podział wydaje się uczciwy. Sęk w tym, że pisarz płaci zawsze, a wydawca niekonieczne wywiązuje się ze swojej części działań.

Jakiś czas temu przez blogosferę przetoczyła się wieść o tym, że Novae Res wysłało do blogerki wiadomość, w której prosiło o usunięcie wpisu, informując o ewentualnych konsekwencjach prawnych. Blogerka wytknęła bowiem w recenzji rażące błędy ortograficzne, popierając to zdjęciami stron książki, w której trafiały się kwiatki typu „przewarzajcej”, „sience-fiction”, „masarz pleców”, „piwa w puszcze”, „tak po porostu” czy „rozejść się po łokciach”. Według wydawcy i samego autora książka przed drukiem przeszła redakcję i dwie korekty.

A co z promocją? Jarosław Kowal, autor wydanego przez Novae Res „Złego człowieka”: – Sama promocja wymaga dużego udziału autora. Kiedy znajdowałem dziennikarzy czy blogerów chętnych do zrecenzowania tekstu, nie było najmniejszego problemu z przesłaniem do nich książek, ale samo wydawnictwo raczej nie szukało możliwości publikacji tego typu materiałów. Organizacja spotkań autorskich, promocja w internecie, wywiady – to wszystko stoi wyłącznie po stronie autora.

Inni publikujący w tym wydawnictwie autorzy określali promocję mianem ograniczonej: polegała na rozesłaniu notki prasowej i wysyłki od 5 do 7 egzemplarzy do blogerów. Pojawiają się też głosy, w których wyraźnie brzmi żal, bo gdy autor podpisywał umowę, Novae Res przedstawiło mu listę około 150 redakcji (prasa drukowana, telewizja, stacje radiowe), dokąd trafić miała informacja o książce, co ostatecznie sprowadzało się do tego, że wydawca wysłał do nich mailowe notki prasowe.

Z dystrybucją także nie jest najlepiej. Autorzy są zapewniani, że ich książki trafią do Empiku czy Matrasa. Rzadko dodaje się jednak, że mowa o stronach internetowych, a nie księgarniach stacjonarnych. W tych drugich czasami znajdzie się pojedyncze egzemplarze. Bo i jak mogłoby znaleźć się więcej? Novae Res w pierwszej partii drukuje 300 egzemplarzy książki, a samych salonów Empiku mamy około 200. To znaczy, że gdyby w każdym umieścić po jednym (a gdzie egzemplarze autorskie? gdzie recenzenckie? gdzie pula do sklepu wydawcy?), ledwie by nam starczyło. Tymczasem dystrybucja to podstawa, bo gdy książki nie ma na półce, szanse na sprzedaż są znikome.

Prawdziwie kuriozalna jest jednak oferta serwisu Rozpisani.pl, uruchomionego przez Grupę PWN, który w pakiecie premium za 8 tys. zł oferuje druk 150 egzemplarzy książki. Jednocześnie chwali się szeroką dystrybucją i współpracą z blisko 6 tys. odbiorców instytucjonalnych. Jak tak mizerny nakład rozdzielić na tak rozległą sieć? Co nam po takim potencjale, jeżeli jego wykorzystanie jest niemożliwe? O dystrybucji w Poligrafie jednoznacznie wypowiada się Grzegorz Gawlik, autor książki „Kamień zagłady”: – Nie dość, że doszło do opóźnienia premiery, to książka była przez wiele tygodni bardzo trudno dostępna. Chociaż zapłaciłem za dystrybucję, to osobiście załatwiłem z firmą Matras, by książki były dostępne w bytomskiej księgarni tej sieci, w moim rodzinnym mieście.

Kto na tym zarabia?

Choć piszemy o wydawcach, często zaangażowaniem w proces wydawniczy przypominają bardziej drukarnie, działające na życzenie wykładającego pieniądze autora. W walce o klientów są zaś wyjątkowo wyrachowani – wciskają pochwały i sugerują publikację wbrew jakiejkolwiek logice. Dlaczego? Bo źródłem zarobku jest pisarz, a niekoniecznie sprzedaż książki.

Takich pisarzy nie informuje się też, że wydawane w ten sposób książki nie przebijają się do mediów, że przechodzą bez echa, bo prasa ich nie tyka (i słusznie – czym różni się książka wydana za własne pieniądze od wydruku z komputera, który autor przyniósłby np. do POLITYKI?). Poligraf pewnie nie chwali się powieścią „Schron 24” Stanisława Szwasta, która – wedle informacji na facebookowym profilu książki – w ponad miesiąc od premiery rozeszła się w oszałamiających 101 egzemplarzach, z których 34 trafiły do samego autora. Gdy tacy wydawcy przedstawiają pisarzom wyliczenia, mówią o nieograniczonych nakładach albo że nakład to 10 tys. egzemplarzy, ale na początek wydrukują 300. I nie wspominają, że nawet jeśli pierwszy druk się sprzeda, autor odzyska jedynie ułamek kwoty: mój rozmówca, który wydał książkę w Novae Res, zarobił 1200 zł na sprzedaży 300 egzemplarzy. To nawet nie jedna piąta jego wkładu.

A wydawca? Ten najprawdopodobniej zarabia już na samym druku. Dyrektor produkcji jednego z większych wydawnictw oszacował na moją prośbę koszt druku książki w miękkiej okładce, liczącej 360 stron, z papierem standardowej jakości, w nakładzie 1 tys. egz. Według niego byłoby to ok. 6 tys. zł, bardzo bezpiecznie można zakładać 7 tys. zł (doliczyć trzeba 5 proc. podatku). Wydawnictwo Poligraf za 370-stronicową książkę (nakład 1 tys. egzemplarzy) proponuje zapłacić 14 tys. zł. W tym zawierają się także: przygotowanie okładki, korekta, redakcja, skład, łamanie i koszty dystrybucji, które jednak nie pochłoną nawet połowy z pozostałej po druku kwoty ok. 7 tys. zł. Nie dziwi więc, że Poligraf jest szczodry i autorom oddaje do 75 proc. od ceny zbytu (połowa ceny detalicznej) od każdego sprzedanego egzemplarza (WFW oferuje autorom do 70 proc.). Choć niestety, według Grzegorza Gawlika, ich system rozliczeń kuleje: – Do dzisiaj nie jestem pewien, ile książek wydrukowano, ile trafiło do obrotu, ile zostało sprzedanych. Gawlik opisuje też, że pracownik wydawnictwa starał się go namówić do wyłożenia kolejnych pieniędzy za redakcję tekstu książki. Inną taktyką jest przerzucenie na autora niemal wszystkich kosztów produkcyjnych (co zdejmuje z wydawcy ryzyko) i kasowanie części przychodów ze sprzedaży, którą nagania sam pisarz.

Jeden z wydawców był tak aktywny w poszukiwaniu świeżej krwi, że gdy Jakub Ćwiek, autor popularnej serii „Kłamca”, za darmo – w celach promocyjnych – wrzucił do sieci swoje opowiadanie, otrzymał wiadomość, w której ktoś nieświadomy jego tożsamości proponował mu skorzystanie z usług, bo sprawia wrażenie obiecującego pisarza. Zmysłu handlowego warto pogratulować – Ćwiek miał już na koncie 10 wydanych książek, czyli ewidentnie dobrze rokował.

Obiecano nam profesjonalne wydanie, promocję, dystrybucję, pisano o sławie i łatwym zarobku. A co, jeżeli stwierdzimy, że wydaliśmy kilkanaście tysięcy złotych, a sprzedaliśmy kilkadziesiąt egzemplarzy? Spokojnie, Poligraf oferuje opcję reklamacji: „Jeśli nie będziesz zadowolony ze współpracy – oddam Ci wszystkie Twoje książki!” – zapewnia wydawca. Taki pisarz może i nie trafi więc na okładki czasopism, ale z niesprzedanych egzemplarzy własnej książki będzie mógł zbudować sobie domek.

Polityka 13.2015 (3002) z dnia 24.03.2015; Kultura; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Pisarzom się wydaje"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną