Słowo „sikacz” nabrało groźnie dosłownego zabarwienia na tegorocznym festiwalu Roskilde. Organizatorzy imprezy słynącej z ekologicznych nowinek – w zeszłym roku 27 ton odpadów spożywczych zamienili w 65 tys. posiłków dla bezdomnych – zainaugurowali ostatnio akcję o nazwie „From piss to Pilsner”. Co można przetłumaczyć jako „Od pisuaru do browaru”. Postanowili pozyskać od uczestników festiwalu 25 tys. litrów moczu, by wykorzystać je do nawożenia pobliskich upraw jęczmienia. Ten zostanie zaś zebrany w przyszłym sezonie, a następnie wykorzystany do produkcji piwa dla uczestników imprezy w 2017 r. „Większość osób ucieszyło, że zamiast pozostawiać po sobie ścieki, mogą mieć osobisty wkład w warzenie piwa” – przekonywał prezes Duńskiej Komisji Rolnictwa i Żywności, która wsparła projekt technologicznie. Czy podobny można by sobie wyobrazić w Polsce?
– Miewamy takie pomysły, ale zwyczajnie nas na nie nie stać. No i Dania to kraj niebywale proekologiczny – mówi Mikołaj Ziółkowski, szef festiwalu Open’er, który odbywa się w ten sam lipcowy weekend co Roskilde. Przyznaje, że gdyby piwo mogło u nas kosztować tyle, co na festiwalach zachodnich – czyli nawet pięciokrotnie więcej – bylibyśmy w stanie organizować równie sympatyczne i innowacyjne akcje. Ale pod innymi względami nie mamy się już czego wstydzić. – Polskie festiwale z reguły tworzą fani muzyki dla fanów muzyki, a nie jakaś anonimowa korporacja. To pewna historyczna zaszłość. Dzięki niej zdołaliśmy jednak zbudować scenę, która wprawdzie czerpie inspirację z doświadczeń zagranicznych, ale została zbudowana przez tutejszych i dla tutejszych. Zachowała więc specyficznego, lokalnego ducha – przekonuje Ziółkowski.
Nazwy głównych polskich imprez muzycznych rzeczywiście kojarzą się jednoznacznie z nazwiskami ich założycieli. W oczekiwaniu na ogłoszenia pierwszych gwiazd letnich festiwali wszyscy pytają, co zaproponuje Mikołaj Ziółkowski, Artur Rojek (Off Festival) czy Mariusz Adamiak (Warsaw Summer Jazz Days). Trudno wyobrazić sobie kogokolwiek innego na ich miejscu, a jeszcze bardziej Przystanku Woodstock bez Jurka Owsiaka. Zagraniczni obserwatorzy często dziwią się, że niezbyt ekscytujący program muzyczny Woodstocku potrafi przyciągać do Kostrzyna nad Odrą nawet milion osób. Bo nie wiedzą, że największej gwiazdy powinni szukać w gronie organizatorów.
Ten model przenosi się zresztą na inne, mocno sprofilowane imprezy. Miłośnicy world music co roku zdają się na gust Marii Pomianowskiej (Skrzyżowanie Kultur) czy Marcina Kydryńskiego (Siesta Festival). Preferujący dźwięki lokalne podążają od lat za Marcinem Bornus-Szczycińskim – twórcą Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu i obecnie doradcą imprezy – czy Januszem Prusinowskim, pomysłodawcą Wszystkich Mazurków Świata. Filip Berkowicz co roku zaprasza polską publiczność do świata muzyki dawnej wiosennym festiwalem Misteria Paschalia, a współczesnej – jesiennym Sacrum Profanum. A jeśli Kraków stał się także stolicą dźwięków eksperymentalnych, zawdzięczamy to Mattowi Schulzowi, który od 2003 r. przewodzi festiwalowi Unsound. Dzięki tym i innym przedsiębiorczym pasjonatom szybko i wszechstronnie nadrobiliśmy dekady oderwania od zachodniego obiegu muzycznego. Ale przez to stanęliśmy też przed wyzwaniami, z którymi zmagają się tamtejsze inicjatywy.
Starzejące się gwiazdy
Mimo przyzwoitej frekwencji na tegorocznych festiwalach w Europie nie gaśnie dyskusja o rychłym schyłku ery wielkich festiwali muzycznych. Cztery lata temu sprowokował ją Michael Eavis, legendarny szef festiwalu Glastonbury. Przewidywał, że jego impreza się skończy, a zamiast tego przyciągnęła w tym roku 175 tys. osób. Ostatnio pesymistyczne proroctwo wygłosił Harvey Goldsmith, słynny menedżer znany ze współpracy z The Rolling Stones, Madonną, The Who, Queen czy Bobem Dylanem. „Mamy zbyt wiele festiwali, a zbyt mało gwiazd. I to jest wielki, wielki problem dla naszej branży. Brakuje nam nowego pokolenia wykonawców, takich jak Stonesi, Muse czy nawet Arctic Monkeys, którzy byliby w stanie unieść rolę headlinera” – przekonywał.
Jego słowa potwierdził „New York Times”, gdy porównał programy 20 wielkich festiwali muzycznych na świecie. Jak się okazuje, na czele aż w 70 proc. z nich stoi w tym roku jeden z trójki artystów: Florence and the Machine, grupa Muse albo szwedzki didżej Avicii.
Zmienia się też struktura wiekowa headlinerów, czyli owych wielkich gwiazd ściągających tłumy na duże sceny. Podczas gdy pionierskim festiwalom sprzed półwiecza przewodzili rówieśnicy osób zgromadzonych pod sceną, dzisiejsi bohaterowie scen są przeważnie dwa razy starsi. Wspomniani Florence Welch czy Avicii są tak rozchwytywani, bo osiągnęli sławę jeszcze przed trzydziestką. Ale lider Muse dobija już 40 lat, podobnie jak przewodzący tegorocznemu Glastonbury raper Kanye West. A co dopiero sąsiadujący z nim w programie muzycy The Who. Na plakatach dużych festiwali często zupełnie brakuje wykonawców, którzy debiutowali w obecnej dekadzie.
Tymczasem w samej Wielkiej Brytanii o artystów konkuruje około tysiąca festiwali muzycznych. Te z Europy kontynentalnej trudno zliczyć, a w licytację coraz częściej włącza się Azja, o obu Amerykach nie wspominając. „Imprezy nie dość przekonujące w negocjacjach czeka nieuchronny odpływ publiczności i w konsekwencji bankructwo – ostrzega Goldsmith. – Chyba że przekształcą się w bardziej wszechstronne wydarzenia kulturalne. I zaoferują publiczności coś więcej niż tylko stanie na wielkim polu i cierpliwe czekanie na spóźniającego się idola w obawie, że jak wyjdą do toalety, to przegapią jego występ”.
– Nas problem ten dotyczy w mniejszym stopniu, bo zapraszamy głównie artystów niszowych. Program Off Festivalu nie przypomina pakietu jeżdżącego po Europie od miasta do miasta – mówi Artur Rojek, szef katowickiej imprezy. Autorski charakter także innych polskich imprez niejako uwalnia je od obowiązku ścigania się o te same gorące nazwiska z bliźniaczymi festiwalami z zagranicy (bo takowych zwyczajnie nie ma). I dotyczy to nawet wielkiego Przystanku Woodstock. Jego tegoroczne gwiazdy – progresywno-rockowy Dream Theater czy popowy Shaggy – trudno uznać za bohaterów sezonu. W wyścigu na pewno uczestniczy za to Open’er oraz także organizowany przez Alter Art krakowski Live Festival. Z niejakimi sukcesami: Ziółkowski szczyci się tym, że podczas wizyty w Europie kanadyjski raper Drake postanowił odwiedzić tylko dwa europejskie miasta: Londyn i Gdynię.
Kulturalny rejs
Nieprzypadkowo jednak to Open’er od trzech lat rozbudowuje ofertę teatralną czy muzealną. Organizatorzy tłumaczą to misją edukowania młodzieży. Ale chodzi zapewne też o to, że samą tylko ofertą muzyczną polskiemu słuchaczowi coraz trudniej zaimponować. – Nasz rynek rozwija się w bardzo niestandardowy sposób. Przez wiele lat zaniedbywaliśmy go w przeciwieństwie do rynku zachodniego, który rozwijał się długo i naturalnie. I gdy nagle się okazało, że możemy posmakować tego, czym od lat cieszą się nasi sąsiedzi, zaczęliśmy to konsumować z wielką zachłannością – przyznaje Artur Rojek. Ten skok cywilizacyjny zrodził według niego przekonanie, że Polska wyrasta na potężny rynek festiwalowy, muzyczne centrum Europy Środkowej i Wschodniej. No i raj dla artystów. – I tak poniekąd było. Ale to przyspieszone nadrabianie zaległości spowodowało, że publiczność szybko się nasyciła. I co teraz?
W rozpieszczaniu polskiego słuchacza pomógł zarówno urodzaj gospodarczy i napływ sponsorów (po kryzysie nastąpił ich częściowy odpływ), jak i środki publiczne (każde większe miasto chciało mieć własny festiwal muzyczny). Również w dyskusji na temat tych drugich objawił się autorski rys polskiego rynku. Po zakończeniu tegorocznego Open’era jego dyrektor zarzucił Ministerstwu Kultury, że rozstrzygając o dofinansowaniach wydarzeń kulturalnych, ma gdyński festiwal „w głębokim poważaniu”. „Zajmuje się innymi sprawami, bo nie ma pojęcia o tym, jak powinno się budować współcześnie edukację kulturalną. Jak można przez tyle lat nie być obecnym na imprezie, na którą przyjeżdża 90 tys. młodych ludzi z otwartymi głowami?” – pytał Ziółkowski. Ministerstwo broniło się zasadami procedury konkursu i faktem, że wydarzenia niekomercyjne mają w nim pierwszeństwo przed komercyjnymi.
Do środków, o jakie ubiegał się m.in. Open’er, należały m.in. te z programu promocji kultury polskiej za granicą. Chodzi nie tylko o fakt, że nawet co piąty uczestnik Open’era – podobnie zresztą jak Off Festivalu – przyjeżdża z sąsiednich krajów. Pod naszymi scenami coraz częściej widać też zagraniczne media. Przy okazji gdyńskiej imprezy w rejs po Zatoce Gdańskiej zabrano około 50 zachodnich dziennikarzy, podczas którego mogli (a nawet musieli) wysłuchać koncertów trzech polskich wykonawców, m.in. Fismolla. Już po terenie festiwalowym przedstawicieli słynnego brytyjskiego magazynu „NME” oprowadzał zaś nasz obiecujący duet The Dumplings. Z kolei Off Festival nawiązał w tym roku współpracę z prestiżową rozgłośnią z Seattle KEXP, która na miejscu nie zamierza nagrywać zagranicznych artystów, tylko w większości Polaków. – To naturalne, bo przecież gdy jadą na Islandię, to nadają stamtąd przede wszystkim zespoły islandzkie – mówi Artur Rojek. – Pozostaje pytanie: co z tym zrobimy? Jak polscy artyści są na to przygotowani? Nie tylko artystycznie, ale także czy management będzie potrafił taką okazję należycie wykorzystać. Bo Islandczycy bardzo mocno nad tym pracują – dodaje.
Sugeruje to pewną zmianę roli naszych czołowych imprez. O ile dotąd służyły nam jako okno na świat, o tyle obecnie stają się furtką do Polski dla odbiorcy zagranicznego, dla którego wizyta na katowickiej Nowej Muzyce, płockim Audioriverze czy krakowskim Unsoundzie to pretekst do pierwszego przyjazdu nad Wisłę. Tym bardziej że oferta lokalna zajmuje coraz więcej miejsca w ich corocznych propozycjach. Ponad 30 z około 80 wykonawców zaproszonych w tym roku na Off Festival to artyści tutejsi. Program Open’era podzielono mniej więcej po połowie pomiędzy przedstawicieli z kraju i ze świata. Jeśli tych pierwszych wciąż rzadko widuje się na scenach głównych, to dlatego, że zbyt często widuje się ich na bezpłatnych koncertach organizowanych przez miasta czy sponsorów. Mało kogo zdołaliby więc namówić na zakup wejściówki do klubu, a co dopiero karnetu na festiwal. – Dlatego wartość wstępu na festiwal wciąż mierzy się atrakcyjnością artystów zagranicznych. O tyle szkoda, że swoim poziomem Polacy nie odstają, a często przerastają wykonawców zachodnich – ocenia Ziółkowski. Ale nawet jeśli nie grają na scenie głównej (bo zdaniem szefa Open’era duża część naszych artystów zwyczajnie się jej boi i woli wystąpić w namiocie), to i tak często oznacza nawet kilkunastotysięczną publiczność.
Pokolenie oburzonych
– Fani nie reagują już spazmatycznie na każde zagraniczne nazwisko w programie, za to czują wartość polskiej muzyki – potwierdza Artur Rojek. Dlatego na głównym plakacie Off Festivalu obok amerykańskich i brytyjskich artystów pojawili się tego lata Ten Typ Mes, Pablopavo oraz Jacek Sienkiewicz. A niektóre festiwale, jak chociażby poznański Spring Break, prezentują wyłącznie naszą scenę lokalną (patrz POLITYKA 20). Rosną jednak oczekiwania rodzimych talentów wobec organizatorów. Boleśnie przekonał się o tym Off Festival, gdy z finału konkursu debiutów w ubiegłym roku wycofała się część wykonawców. Oburzonych, że jedyną nagrodą dla zwycięzcy będzie sam występ na imprezie: bez honorarium finansowego i zwrotu kosztów dojazdu. Niektórzy wykonawcy starszego pokolenia dziwili się tak radykalnej postawie, bo za młodu wręcz dopłaciliby za taką festiwalową ekspozycję. Ale młodsze pokolenie stanęło w większości po stronie oburzonych: skoro czujemy się częścią sceny zachodniej, dostosujmy się do zachodnich standardów. Tym bardziej że nawet alternatywni wykonawcy z importu mogą liczyć u nas na wynagrodzenia sięgające setek tysięcy złotych.
Zmianę pokoleniową organizatorzy obserwują jednak przede wszystkim pod scenami. Po dwóch dekadach na Woodstock przyjeżdżają dzieci tych, którzy przyjeżdżali na jego pierwsze edycje. Obecnie, zdaniem Jurka Owsiaka, na jego festiwalu zbiera się „młoda Polska w pigułce”. Open’erowi wystarczyło 15 lat, by zaobserwować podobną wymianę generacyjną. – Przez Roskilde, które działa od początku lat 70., przewinęły się już co najmniej trzy pokolenia. My przeżywamy to po raz pierwszy. Na festiwal przyjeżdżają ci, którzy pamiętają jego początki, oraz osoby, które mogłyby być ich dziećmi – mówi Ziółkowski.
Dwupokoleniowość stanowi oczywiście nie lada wyzwanie dla twórców programu. Szef Open’era przyznaje, że wystawienie grupy Pearl Jam jako headlinera poprzedniej edycji mogło zrobić wrażenie na 40-latkach, ale słuchaczy o połowę młodszych pozostawiło zdecydowanie mniej zaintrygowanymi. Dlatego festiwal taki jak Open’er musi nieustannie pokazywać nowych bohaterów świata muzyki, zachowując równowagę międzypokoleniową. Taki był tegoroczny program i to zdaniem Ziółkowskiego przełożyło się na wzrost frekwencji o około jedną trzecią. Wyraźny przypływ rodziców z dziećmi wymógł na organizatorach niektórych festiwali tworzenie specjalnych stref dla małoletnich melomanów. Zmiana generacyjna wydaje się omijać wyłącznie samych organizatorów. Bo co jeśli za jakiś czas zabraknie tych kilkunastu osób, które co roku zapewniają rozrywkę kilkuset tysiącom Polaków? – Na razie nigdzie się nie wybieram – śmieje się Ziółkowski. – Michael Eavis ma już 80 lat i wciąż kieruje Glastonbury. Myślę, że wszyscy mamy przed sobą jeszcze przynajmniej kilka dekad.