Najważniejszą postacią ruchu, który dość poważnie przeorał sztukę XX w., był rumuński poeta Tristan Tzara. Warto przypomnieć choć dwa fragmenty z jego rozlicznych ideowych manifestów, by wyjaśnić, skąd się wzięło otwierające artykuł skojarzenie. „Niszczę mózgownice i pudełka organizacji społecznej – tłumaczył. – Wielkie zadanie niszczenia i negacji czeka na wykonanie. Zamieść, wyczyścić!”.
Wszystko zaczęło się w Zurychu w lutym 1916 r. Tzara miał wówczas 20 lat i wyjątkowo dużo złości na burżuazyjny społeczny porządek i targany wojną Stary Kontynent. W założonym przez niego, wraz z grupką podobnie myślących artystów i poetów, teatrzyku Cabaret Voltaire odważnie poczynał sobie z zastanym porządkiem, począwszy od polityki i ekonomii, a skończywszy na sztuce („Sztuka zaśnie. Papuzie brednie sztuki zastąpi dada”).
Nie mieli szacunku dla wartości, których jeszcze niedawno nikt nie ważył się musnąć: patriotyzmu, rodziny, religii, moralności. Rozjeżdżali walcem satyry i absurdu mieszczaństwo, instytucje państwa, kapitalizm itd. Nie interesował ich przy tym żaden tzw. program pozytywny, nowe idee, tak typowe choćby dla równolegle rozwijającego się konstruktywizmu. Ich pociągało jedynie odrzucanie, negowanie, wyśmiewanie.
Kpina i wygłupy
Kontestacja zazwyczaj przyciąga jak magnes wszelkiej maści ekscentryków, dziwaków, radykałów. Tak było i tu. Nic więc dziwnego, że działania artystyczne, literackie czy ludyczne dadaistów podszyte były osobliwą mieszanką cech: mistycyzmem i cynizmem, nihilizmem i anarchizmem. A wszystko to w sosie zabawy i nieustającej kpiny. Wiersze składające się z nic nieznaczących dźwięków, przypadkowo posklejane ścinki gazet, które miały zastąpić malarstwo, jakieś sceniczne wygłupy. Mieszanka kompletnie nieprzyswajalna przez mieszczańskie społeczeństwa początków XX w.