Weronika Murek, 25-letnia prawniczka, pojawiła się jak meteoryt. Najpierw w życiu literackim – zbiór opowiadań „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” to był jeden z głośniejszych debiutów tej wiosny. Potem w teatralnym – została laureatką Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej za sztukę „Feinweinblein”. Niemal równocześnie ukazała się debiutancka książka „Atlas: Doppelganger” innej 20-latki, Dominiki Słowik. Teraz zaś wyszedł „Dygot” Jakuba Małeckiego, autora do tej pory kojarzonego ze światem fantastyki, i „Skoruń” – debiut Macieja Płazy. Zamiast tworzyć realistyczne portrety współczesności, słoików, pracowników korporacji i agencji reklamowych, piszą o wsi i prowincji, sięgają do zapomnianego, regionalnego języka albo tworzą własny, który tylko brzmi jak wiejska gwara.
Lekarstwo na śmierć
„O tym, że nie żyje, dowiedziała się jako ostatnia. Czasami tak bywa” – tak rozpoczyna się debiutancki zbiór opowiadań Murek. W tym świecie nie wiadomo, kto jest żywy, kto martwy, te opowiadania rozkwitają jak egzotyczne rośliny w nieprzewidywalnym kierunku i kształcie. W brawurowym otwierającym tom opowiadaniu „W tył, w dół, w lewo” bohaterka zmarła, ale nadal chodzi wśród żywych. „Jak pani nie wstyd? Pani przecież nie żyje” – dziwi się jedna z postaci. Bohaterka chodzi, ogląda swoje mieszkanie, przegląda rzeczy, jedzie autobusem i wszędzie wywołuje konsternację i zniecierpliwienie. Po prostu – narobiła wszystkim kłopotu. Bohaterowie przyjmują tę niezwykłą sytuację tak, jak gdyby była oczywistością. Zmarłych nikt nie lubi, natomiast oni mają swoje wieczorki zapoznawcze.