Gdyby tej kariery nie było, trzeba by ją było wymyślić. Musieliby ją zmyślić menedżerowie wytwórni płytowych, żeby opowiadać młodym artystom bajki o tym, że w przemyśle rozrywkowym da się jeszcze w ogóle na czymś zarobić.
Teraz właściwie nie muszą już nic opowiadać. Wystarczy, że pokażą Adele. Ponad 30 mln sprzedanych egzemplarzy samej tylko, rekordowej w wielu kategoriach, poprzedniej płyty „21”. Klip zapowiadający nowy album obejrzany w sieci prawie 400 mln razy w ciągu trzech tygodni. Co godzinę oglądany przez kolejny milion. W tym na przykład przez Lionela Richiego, który w dwóch pierwszych dźwiękach piosenki zatytułowanej „Hello” usłyszał – jak cała rzesza słuchaczy – nawiązanie do jego przeboju sprzed trzech dekad. Zareagował bez pretensji, bo jakże tu mieć pretensje do 27-latki, która już jest najlepiej sprzedającą się artystką muzyczną XXI w.? Czy można robić wyrzuty komuś, kto bez epatowania golizną, bez prowokacyjnych treści i skandali obyczajowych udowadnia, że piosenka wciąż lepiej niż dowolne inne formy kultury ściąga uwagę całego globu naraz?
Weźmy na przykład kanadyjskiego reżysera Xaviera Dolana. To jedna z największych przed trzydziestką nadziei kina. Ale kto z tych dwojga ma Oscara? Oczywiście Adele – za piosenkę do „Skyfall”, poprzedniego filmu o Bondzie. A jaki jest najpopularniejszy film Dolana? Do niedawna można by było dyskutować. Dziś każdy wie: klip „Hello” Adele.
Globalna telewizja
Trudno się dziwić szaleństwu wokół wokalistki, której przykład przypomina, że bez muzyki nie byłoby dziś serwisów społecznościowych.