Oto pomysł o cennym charakterze. Bo apolitycznym, przynajmniej w teorii. Na styczniowej konferencji prasowej wicepremier Piotr Gliński zaapelował mianowicie o wspólne budowanie pozytywnego snobizmu kulturalnego, rzucając przykład: konkurs chopinowski.
Propozycja pozostaje w zgodzie z tym, co o kulturze mówił przed czterema laty minister w rządzie PO Bogdan Zdrojewski („Cenię snobizm. On napędza zainteresowanie – a w efekcie też finansowanie kultury”). Ale podobnie jak u Zdrojewskiego ograniczona jest do ogólnej deklaracji. „Pan chce ode mnie oczywiście wydobyć informację, co jest dla mnie wartościowego w polskiej kulturze, a co nie, więc ja uniknę oczywiście odpowiedzi” – odpowiedział Gliński niżej podpisanemu na pytanie o kolejne przykłady. Minęło jednak kilka tygodni i widać, że – mimo dobrych intencji – nie bardzo ma gdzie tego snobizmu szukać.
Snobizm to zjawisko istniejące od stuleci. Ale ochrzcił je – jak przypomina Frédéric Rouvillois w książce „Histoire du snobisme” – dopiero William M. Thackeray. W XIX-wiecznej satyryczno-obyczajowej „Księdze snobów napisanej przez jednego z nich” Anglik opisał, jak to arystokracja podkreśla swoją kulturową wyższość, a niższe klasy próbują ją gonić, ślepo naśladując, co w efekcie daje zachowania równie pokraczne jak krojenie groszku nożem. Przede wszystkim jednak rzecz polega na próbach śledzenia prądów w obyczajach, ubiorze, a w końcu i w sztuce. Od początku postrzegana była raczej pejoratywnie, a przynajmniej wyśmiewana.
Jednym z pierwszych snobów opisanych w literaturze był Trymalchion z „Satyryków” Petroniusza.