Kultura

Korzyści z udręczenia

Simon Broughton o sile tradycji w polskiej muzyce

Rodzinna kapela Maliszów – złożona z ojca Jana, córki Zuzanny i syna Kacpra – wystąpi na najważniejszym na świecie festiwalu world music WOMAD. Rodzinna kapela Maliszów – złożona z ojca Jana, córki Zuzanny i syna Kacpra – wystąpi na najważniejszym na świecie festiwalu world music WOMAD. Jarek Mazur
Rozmowa z Simonem Broughtonem, szefem „Songlines”, największego czasopisma poświęconego world music – o polskiej tradycji muzycznej na tle innych.
Karolina Cicha podczas promocji swojej płyty „Wieloma językami”, grudzień 2013 r., Białystok.Anatol Chomicz/Forum Karolina Cicha podczas promocji swojej płyty „Wieloma językami”, grudzień 2013 r., Białystok.
Simon Broughtonmateriały prasowe Simon Broughton

Mariusz Herma: – Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z polską muzyką, nazwijmy to, tradycyjną?
Simon Broughton: – Równo ćwierć wieku temu, gdy wraz z żoną przeprowadziliśmy się do Krakowa. Dostała ofertę, by uczyć tam języka angielskiego. Sam pracowałem wówczas nad przewodnikiem po muzyce świata, który ukazał się później pod nazwą „Rough Guide to World Music”, więc ta przeprowadzka była mi na rękę.

W rozdziale poświęconym Polsce pisał pan, że „komunistyczny flirt z muzyką folkową nieomal okazał się dla niej pocałunkiem śmierci”.
Miałem na myśli zjawiska w rodzaju grup Mazowsze czy Śląsk. W Polsce i innych krajach regionu takie monumentalnie reżyserowane przedsięwzięcia nadały muzyce tradycyjnej złe imię. Kojarzyły się z fałszem. Zrozumienie tego pomogło mi też wyjaśnić to, co po przyjeździe do Krakowa zaskoczyło mnie najbardziej: że większości Polaków lokalna muzyka tradycyjna nie obchodzi. Często bywałem wówczas na Węgrzech, gdzie tętniła niebywała scena folkowa i gdzie od lat 70. rozwijał się ruch o nazwie táncház (węg. tancbuda – red.). Tyle że w przeciwieństwie do okołofolkowych zjawisk w Polsce był to ruch oddolny, nieupolityczniony.

Mimo tego rozczarowania poświęcił pan Polsce kilka stron w swoim przewodniku.
Ze względu na uczniów Oskara Kolberga, którzy podróżowali w poszukiwaniu lokalnych mistrzów muzyki tradycyjnej i poznawali tajniki ich sztuki. A także dzięki weselom góralskim. W Zakopanem i w innych miejscach Podhala spotkałem muzyków, którzy grali autentyczną muzykę swoich przodków. Bez przymilania się do publiczności telewizyjnej czy turystów. Skądinąd wesela to najodpowiedniejsze miejsca do poszukiwania tradycyjnej muzyki – niezależnie od tego, czy mówimy o Europie, Bliskim Wschodzie czy dalekiej Azji.

Kilka lat po premierze książki (w 1999 r.) założył pan magazyn „Songlines”. Polska scena wyglądała już wówczas inaczej?
Na pewno zaczynało się dziać coś nowego. I nie sposób nie wspomnieć tutaj o Kapeli ze Wsi Warszawa. Zwrócili uwagę świata wspaniałymi płytami, coraz częściej koncertowali za granicą, także u nas w Londynie. Wreszcie otrzymali nagrodę BBC World Music dla nowego zespołu, a to pociągnęło za sobą kolejne zaproszenia. Tym bardziej że na scenie wypadali imponująco. Było widać, że kochają muzykę tradycyjną, ale podchodzą do niej w twórczy sposób. W wywiadach opowiadali o transowych aspektach polskiej muzyki ludowej, na ich płytach pojawiały się skrecze. Na to nakładały się niezwykłe osobowości samych członków zespołu. Moim zdaniem to wszystko razem sprawiło, że spośród wszystkich polskich zespołów odnieśli jak dotąd największy sukces na scenie międzynarodowej. Znamienne, że wielokrotnie oglądałem ich na żywo, ale nigdy w Polsce.

Brzmieli unikatowo, ale na ile oryginalni wydali się panu w samym podejściu do tradycji?
Ani trochę. Bo począwszy od Bałkanów aż po Skandynawię, zawsze najlepiej radziły sobie właśnie te zespoły, które połączyły przeszłość z teraźniejszością. Przyprawiły historię elementami współczesnymi. Aczkolwiek zdarzają się wyjątki, jak bardzo tradycyjne węgierskie Muzsikás czy podobnie podchodzący do tradycji Janusz Prusinowski. Oni także z powodzeniem koncertowali na Zachodzie.

Lider Kapeli Maciej Szajkowski oraz wspomniany Janusz Prusinowski reprezentują dwie spierające się ze sobą frakcje polskiej sceny. Nazwijmy je modernistyczną i konserwatywną. Czy podobne spory istnieją w innych krajach?
Na pewno nie w Wielkiej Brytanii. Po części dlatego, że muzyka naprawdę tradycyjna zdążyła u nas wymrzeć. Polscy artyści mogli jeździć po Polsce i szukać fenomenalnych lokalnych autorytetów muzycznych, bo jeszcze są lub do niedawna wśród was byli. Jednym z najwspanialszych doświadczeń muzycznych w moim życiu było spotkanie z Janem Gacą na festiwalu Wszystkie Mazurki Świata – na moment przed jego odejściem. To był niezwykły widok: prawie 80-letni skrzypek, a wokół niego tłumek młodych uczniów. A wracając do wspomnianego sporu: nie ma go chyba również na Węgrzech.

Być może Polska jest wystarczająco dużym krajem na tego rodzaju debatę?
Czterokrotnie mniejszej sceny na Węgrzech rzeczywiście nie byłoby stać na podziały (śmiech). Mnie prywatnie podobają się oba podejścia. Niby w sercu jestem tradycjonalistą, ale jednocześnie uwielbiam grupę R.U.T.A. Za ich nagrania, za ich występy, a najbardziej za przenikającą cały ten projekt politykę. Co ciekawe, kiedy ściągnęliśmy ich do Londynu na nasz własny festiwal Songlines, polska publiczność wydawała się zaskoczona. Tutejsza Polonia ich nie znała. I to było niezwykłe uczucie: że możemy Polakom pokazać coś z ich własnego kraju, o czym sami jeszcze nie wiedzą.

Czy słuchając rozmaitych zespołów występujących na polskim festiwalu Nowa Tradycja, gdzie jest pan regularnie jurorem, zauważył pan jakikolwiek wspólny mianownik?
Wiele z nich łączy oczywiście mazurek. To charakterystyczne trójdzielne metrum, które tak mocno eksploruje chociażby Janusz Prusinowski, wydaje mi się sercem „polskiego brzmienia”. Ale Polska to duży kraj. I gdy na przykład udasz się na południe, usłyszysz wiele nowych rodzajów muzyki. Wystarczy zresztą wybrać się na Nową Tradycję. Mnie osobiście podoba się to, że festiwal ten śledzi oba wspomniane nurty związane z muzyką korzeni. W samym konkursie dominuje wprawdzie tzw. nurt folkowy, ale na występy towarzyszące zapraszani są wykonawcy bardzo tradycyjni. Do tego dochodzą goście z zagranicy. Sam miałem okazję słuchać w Warszawie Irańczyka Kayhana Kalhora czy kurdyjskiej śpiewaczki Çiğdem Aslan. I to wszystko daje Nowej Tradycji właściwe fundamenty.

Podobna wszechstronność charakteryzuje inne festiwale muzyki świata, których obecnie organizuje się u nas całkiem sporo.
I gdy myślę o tym, co zmieniło się w Polsce na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, do głowy wcale nie przychodzą mi wydawnictwa płytowe. Mimo że co roku dostaję do recenzji ponad sto nowych tytułów, podczas gdy na początku lat 90. z trudem znalazłbym kilkanaście. Ale myślę właśnie o festiwalach. One najlepiej pokazują, jak wiele się zmieniło po stronie publiczności. Warszawskie Skrzyżowanie Kultur, wrocławski Brave Festival, poznański Ethno Port czy Katowice stające się coraz ważniejszym centrum artystycznym – to oznaki tego, że Polacy otworzyli się na tradycję własną oraz na tradycje innych kultur.

Chyba jednak bardziej na to drugie? W wielu z nas pozostało przekonanie, że polska tradycja nie jest tak atrakcyjna, jak chociażby irlandzka czy hiszpańska.
Polacy przez długi czas czuli się zakłopotani wyczynami niektórych wykonawców niby związanych z muzyką ludową. Czy to ze względu na „efekt Śląska”, czy to przez przekonanie, że polska muzyka tradycyjna jest zbyt prymitywna, by cokolwiek osiągnąć na szczeblu światowym. I rzeczywiście nie ma co liczyć na sukcesy porównywalne z gwiazdami muzyki kubańskiej, brazylijskiej czy afrykańskiej. Już sam tropikalny nastrój muzyki z południa kojarzy się ze słońcem, przyjemnie spędzonym czasem.

A z czym kojarzy się polska muzyka?
Z intensywnością. Pewnym... udręczeniem. Na pewno nie obiecuje chwili relaksu, ale raczej refleksji. Ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Osobiście mam problem z muzyką brazylijską, bo wydaje mi się nijaka. Polskich wykonawców ten problem nie dotyczy. Bywają wymagający, początkowo nawet trudni do słuchania. Ale ten wysiłek się zwraca. To znana zasada: jeśli zainwestujesz w muzykę więcej uwagi, ona ci się za to odwdzięczy. Oczywiście z tego względu polska tradycja pozostanie zapewne niszą w dziedzinie, która sama jest niszą w kontekście całej sceny muzycznej. Ale warto ją promować, co pokazał odbiór płyty prezentującej polskich wykonawców, jaką dołączyliśmy do jednego z ostatnich wydań „Songlines”.

Konkretnie chodziło o artystów związanych ze Śląskiem – stąd tytuł „Silesian Roots”.
Wkrótce po ukazaniu się tamtego numeru poszedłem na londyński koncert Marizy, gwiazdy fado, oglądało ją kilka tysięcy osób. Po występie podeszły do mnie kolejno trzy osoby i gorąco dziękowały za tę polską składankę. Fani fado! A ostatnio najważniejszy na świecie festiwal world music WOMAD zaprosił do siebie Kapelę Maliszów.

Pański magazyn nominował Kapelę Maliszów do swoich corocznych nagród.
I na tamtym występie w ramach WOMAD przyglądałem się, jak tłum pod sceną rośnie i rośnie. A wiadomo, jak to zazwyczaj wygląda na festiwalach: ludzie przychodzą na pięć minut i po chwili idą sprawdzić, co słychać na sąsiedniej scenie. Tym razem zostali. I było po temu wiele powodów, począwszy od samego uroku zespołu rodzinnego.

Bo złożonego z ojca Jana Malisza, córki Zuzanny i syna Kacpra...
Już to sprawia, że są wyjątkowi. Ale poza tym oczywiście znakomicie grają i potrafią nawiązać ciepły kontakt z publicznością, wciągnąć słuchaczy w dialog. Inną charyzmatyczną postacią jest na pewno Karolina Cicha. Bardzo poruszył mnie jej występ na Nowej Tradycji, nie mogłem oderwać od niej oczu. Nawet wtedy, gdy opowiadała o swojej muzyce, a ja nie rozumiałem ani słowa. Zachwycił mnie też ostatnio nowy zespół, którego nazwa na pewno nie będzie sprzyjać karierze międzynarodowej… Tęgie Chłopy? A czegoś zupełnie niespotykanego dokonali na płycie „Requiem Ludowe” Adam Strug i grupa Kwadrofonik. Połączyli współczesną muzykę partyturową z dawnym lamentem religijnym. Takie odważne pomysły na pewno mają szansę zrobić wrażenie na świecie.

Czy na szczeblu międzynarodowym da się obecnie dostrzec jakieś trendy w tzw. muzyce świata?
Afryki jest coraz mniej. Europy coraz więcej.

Dlaczego?
Po części z powodów finansowych. Trzeba pamiętać, że większość wytwórni zajmujących się muzyką afrykańską w ostatnich dekadach wcale nie była umiejscowiona w Afryce. Ale najczęściej w Europie.

Dajmy na to, ekspert francuskiej wytwórni udawał się do Mali w poszukiwaniu ciekawego artysty. Następnie ściągał go Paryża na nagrania. I do europejskich sklepów trafiała płyta artysty, którego mało kto kojarzy we własnym kraju.
Zgadza się, ewentualnie ów Malijczyk rejestrował materiał na miejscu. Bo chociaż w Bamako nie było ani jednego studia nagraniowego, gdy scena malijska zaczynała nabierać rozpędu, to obecnie jest takich studiów kilka. Koszty pozostają jednak wysokie. A tymczasem kondycja branży fonograficznej znacząco się pogorszyła, m.in. z powodu spadku sprzedaży płyt CD. I współpraca z afrykańskimi zespołami staje się coraz mniej opłacalna. Sama liczba wytwórni zajmujących się muzyką z Afryki wyraźnie spada. Kiedyś recenzjom płyt z muzyką afrykańską poświęcaliśmy w „Songlines” całe pięć stron. W tej chwili wystarczą dwie.

Ale to tylko jedna strona równania. Sama scena afrykańska także przeżywa zmianę, którą z perspektywy eksportowej trzeba uznać za niekorzystną. Czyli fakt, że lokalną muzykę zdominowały style oparte na hip-hopie.

W praktyce są to raperzy soliści wspierani przez laptop?
Którymi trudno zachwycić zachodnich słuchaczy. Światowa publiczność rozkochała się w Afryce ze względu na żywe i pełne brzmienie tamtejszych zespołów, ciekawe aranżacje, taneczny charakter muzyki. Popularność rapu sama w sobie jest oczywiście fascynującym fenomenem. Ten język daje młodym ludziom poczucie, że mogą kształtować otaczającą ich rzeczywistość. Na przykład w Senegalu raperzy mieli wielki wpływ na ostatnie wybory. Debata polityczna toczyła się poprzez teksty hiphopowe. I to jest coś fascynującego – ale do opowiadania, a nie do słuchania. Jeśli nie rozumiesz słów, będziesz się przy tej muzyce nudził.

Czy na tym przesunięciu uwagi ku Europie mają szansę skorzystać wykonawcy z Polski?
Czemu nie, skoro skorzystały już bałkańskie bandy dęte? W ostatnich kilkunastu latach zaroiło się od nich na zachodnich festiwalach. Podobny boom przeżywa od jakiegoś czasu Skandynawia, skądinąd przy niemałym wsparciu państwa – na które na pewno nie mogą liczyć artyści afrykańscy. W tej chwili ożywiają się kraje bałtyckie. Ogólnie liczba okołofolkowych płyt wydawanych w Europie przynajmniej się potroiła. I w Polsce także wyczuwam dynamikę, która kojarzy mi się... z Islandią. Co roku pojawiają się nowe zespoły. Muzycy współpracują ze sobą w rozmaitych konfiguracjach i coraz śmielej szukają szans za granicą. Najważniejsze wydaje mi się jednak to, że Polska odkryła na nowo wartość swojej tradycji, gdy tradycja ta jeszcze wśród was żyła. Młodzi muzycy oglądali Jana Gacę i uczyli się bezpośrednio od niego. A Jan Gaca mógł odchodzić z poczuciem, że zdążył przekazać następnym pokoleniom to, co miał najcenniejszego.

rozmawiał Mariusz Herma

***

Simon Broughton – redaktor naczelny wpływowego brytyjskiego magazynu „Songlines” poświęconego world music, współautor książki „Rough Guide to World Music” i jeden z jurorów festiwalu folkowego Polskiego Radia Nowa Tradycja. Tegoroczna edycja imprezy odbędzie się od 11 do 15 maja w Studiu Koncertowym PR im. W. Lutosławskiego w Warszawie. Więcej informacji: nowatradycja.polskieradio.pl.

Polityka 19.2016 (3058) z dnia 03.05.2016; Kultura; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Korzyści z udręczenia"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną