Ortodoksyjny miłośnik gatunku, przyzwyczajony do plakatu rozciągniętego od secesyjnych esów-floresów Alfonsa Muchy po erotyki Starowieyskiego i smuteczki Stasysa, może właściwie układać klepsydrę. Jego idol rzeczywiście poległ – ów tradycyjny plakat, pełen aluzji i symboli, projektowany przez gwiazdy gatunku, drukowany w tysiącach egzemplarzy, rozklejany na murach, szlachetny, typograficznie wzorcowy, malarsko bezbłędny. Dzieło słynnej przez kilka dekad polskiej szkoły plakatu. Gdzieś tam jeszcze od czasu do czasu zajaśnieje wypuszczoną w przestrzeń iskierką piękna – jak dogasające ognisko. Generalnie jednak, zdradzony przez dawnych najwierniejszych sprzymierzeńców, jak kino czy teatr, opuszczony przez twórców niegdysiejszego triumfu (wielu zmarło, inni zajęli się czym innym), ignorowany przez wszechwładne agencje reklamowe, nie miał szans na przetrwanie.
A jednak Mariusz Knorowski, dyrektor Muzeum Plakatu w Wilanowie i organizator Biennale, informacje o jego śmierci uważa za przedwczesne. Wystarczy przecież poruszyć wyobraźnię i zapomnieć o tradycyjnych właściwościach plakatu. Kto powiedział, że ma się sprowadzać do formatu A1 lub B2? Gdzie zapisano, że musi być wydrukowany na papierze i w odpowiednim nakładzie? Dlaczego się upierać, że ma zawisnąć na płocie, słupie ogłoszeniowym czy choćby w publicznie dostępnej gablocie?
Plakat nie umarł
Wszystkie te pytania i wątpliwości pojawiły się w związku z niezwykłym rozwojem cyfrowej grafiki i możliwości, jakie daje internet. Trzeba było podjąć decyzję i przygarnąć lub odrzucić byty, o których jeszcze dwie dekady temu nikt nie słyszał. Coś począć z tzw.