Śmierć Bowiego nie przypominała żadnego innego żałobnego zjawiska współczesnej popkultury, kiedy gwiazda znanej osoby – choćby i zapomnianej – przez chwilę świeci mocniej dzięki mediom i wspomnieniom fanów. David Bowie zmarł 10 stycznia, dwa dni po swoich 69. urodzinach, na które zdążył wydać nową, najlepszą od lat płytę „Blackstar” (zapisywane jako „H”). Wiedział, że wkrótce umrze. Ale pożegnalnego charakteru tekstów piosenek ani symboliki tej czarnej gwiazdy w pierwszych reakcjach nie zauważono.
Po raz ostatni pojawił się publicznie na premierze musicalu „Lazarus”, który napisał wspólnie z Endą Walshem jako kontynuację historii bohatera filmu „Człowiek, który spadł na ziemię” – jednej ze swoich pamiętnych kreacji aktorskich. Nagranie jego wykonywanych przez obsadę musicalu piosenek, które właśnie wyszły na płycie, zaplanowano na 11 stycznia. Czyli dzień po śmierci autora.
Cały wielomiesięczny okres wspominania Bowiego dopiero się wtedy zaczynał. Czego się przez ten rok o autorze „Blackstar” dowiedzieliśmy?
Nie było jednego Bowiego
Tego samego 11 stycznia do pracy siadali dziennikarze, którym zamiast artykułów zaczęły wychodzić książki – bo materiał był zbyt obszerny. Wyszło tych tomów kilka, w tym dwa na poważnie zmagające się z porządkowaniem tego szerokiego dorobku artystycznego zmarłego. „Każdy ma swojego Bowiego” – pisze Paul Morley w jednej z nich, „The Age of Bowie”. Bo – jak twierdzi – nawet sam Bowie był ledwie współtwórcą tego, czym stała się idea jego twórczości. W podobnym tonie ujmuje rzecz Rob Sheffield w „On Bowie”: „Prawdopodobnie nie ma na Ziemi miłośnika Bowiego, który twierdziłby, że lubi wszystkie spośród jego artystycznych faz życia.