Mamy prawo do dziwactw, a zakres wolności jest większy niż w wypadku pracownika banku, kasjerki i ministra. Lubię myśleć o sobie jako artyście, choć inny termin trafniej oddaje moje funkcje społeczne: jest nim wysokofunkcjonalny wykolejeniec.
Posiadam swoje własne zwierzę totemiczne, nosorożca. Kobieta, którą kiedyś bardzo kochałem, zwróciła się do mnie w ten sposób. Powiedziała po prostu „mój nosorożcu”. Dawno zniknęła, ale moja dusza wciąż jest szara, rogata, o grubej aurze i słabych oczach.
Istnieje wiele powodów, by cenić nosorożce. Starają się nie wadzić nikomu, zaabsorbowane własnymi, nosorożcowymi sprawami. Liczą sobie niemal 60 mln lat, czyli pojawiły się na świecie mniej więcej wtedy, gdy gasły dinozaury. W piach poszły mamuty, kaczki labradorskie i tygrysy szablozębne, a nosorożce sobie trwają, choć popularność sproszkowanych rogów na Dalekim Wschodzie może smutno odmienić ten stan rzeczy. W samej sylwetce tego zwierzęcia jest coś nieprawdopodobnego, w jego naturze także. Nosorożec łączy w sobie dwa odległe porządki: łagodność i agresję, spokój i szarżę, mądrość i brak inteligencji. Jest bowiem połączeniem krowy oraz diabła.
Mam w domu dwadzieścia dziewięć różnych nosorożców, trzydziesty znajduje się na moim przedramieniu, a kolejny – Byś – rośnie sobie zdrowo w warszawskim ogrodzie zoologicznym. Rok temu wydawca i przyjaciele zrzucili się na sponsoring zwierzęcia. Usługa dawno wygasła, lecz wciąż odwiedzam Bysia. Miał być moim nosorożcem, stało się odwrotnie, bo Byś posiada mnie, choć nawet o tym nie wie, zaabsorbowany podążaniem krok w krok za matką.
Kolekcjonowanie nosorożców podlega określonym ograniczeniom wynikającym z nadmiaru. Nosorożca nie mogę tak po prostu sobie kupić. Wiadome hasło wpisane na brytyjskim Amazonie daje ponad 300 tys. produktów. Jeśli, straciwszy rozum, sięgnę po kartę kredytową, to niebawem umrę, pogrzebany żywcem pod hałdą kubków, pluszaków, lateksowych masek i monitów od komornika. Nosorożec musi się zdarzyć, jest stworzeniem niezależnym i przychodzi wedle ochoty.
Największy z moich nosorożców okazał się zarazem pierwszym, przypada mu więc rola przewodnika stada (w rzeczywistości nosorożce są samotnikami, widziałem jednak film, jak spotykają się nad cichym jeziorem, pod osłoną nocy, ocierają się pyskiem o pysk). Spacerowałem po pchlim targu w Kopenhadze i go zobaczyłem. Stał sobie spokojnie, wykonany z ciemnego drewna, wysoki w kłębie na jakieś 15 cm, z dużymi, jakby ludzkimi oczami. Kosztował 80 zł. I tak to się zaczęło.
Zawsze gdy czyszczę go mokrą ścierką, powracają wspomnienia z lat spędzonych w Danii. Przypominam sobie cmentarz Assistens, gdzie latem ludzie rozkładali się między grobami, opalali się, całowali, czytali książki, palili jointy i pili carlsberga z puszki. Podobało mi się, że nekropolia służy również żyjącym. Zjawia się lodowaty wiatr i ja, goniący własną czapkę na Fredriksbergu, długie piątkowe wieczory z papierosami i muzyką, nawałnice gości i noc wigilijna, którą spędziłem w Christianii, przy koksowniku, otoczony przez drabów o wytatuowanych twarzach i ich złe psy.
Kolorowego nosorożca z odpadków kupiłem w RPA na targowisku. Dosłownie wciśnięto mi go w dłonie. Przypomina mi o swoich kolegach z krwi i kości. Biały, muskularny nosorożec pochodzi od pary moich przyjaciół, która rozstała się wkrótce potem. To ja ich połączyłem i rozpad związku przeżyłem do kości, także ze względu na nieodwracalny podział towarzyski w moim otoczeniu. Może dlatego nosorożcowi odpadło jedno uszko? Cytując Tove Jansson, ta skaza przydaje mu zawadiackiego uroku. Dla odmiany jego gumowy towarzysz ma wesołą mordkę i lekko zezowate oczy. Dostałem go od innej kobiety w dniu, kiedy nasza znajomość zaczęła się zacieśniać. Było całkiem fajnie przez pewien czas. Porzuciłem ją, kierując się sprzężeniem najniższych pobudek: znudzeniem, rozdrażnieniem, powtarzalnością. Mówiąc językiem moich współczesnych, zapragnąłem przestrzeni dla siebie. Każdy, kto rozumuje w tych kategoriach, zasługuje na szybką serię w kły. Dziś oboje jesteśmy szczęśliwi w nieprzenikających się światach. Nosorożec wciąż się do mnie uśmiecha, ona uśmiechu nie pośle mi już nigdy.
Zadumałem się trochę, lecz większość moich nosorożców niesie radosne wspomnienia. Dostawałem je od przyjaciół, kolegów i czytelników płci obojga, którzy chcieli sprawić mi przyjemność i każdy ma własną historię.
Napisałem to, co powyżej, i zorientowałem się, że nie mam zakończenia. Żadne nie chciało mi przyjść do głowy, więc zrobiłem to, co zawsze w takich sytuacjach – poszedłem, zostawiając niedokończony felieton w nadziei, że coś wymyślę po drodze. Wróciłem już z nowym nosorożcem. Mama najwyraźniej stwierdziła, iż tym razem nie kupi mi swetra na urodziny.
Nosorożec rozmiarami przypomina tego kopenhaskiego. Jest drewniany, wielki, a od starszego kolegi wyróżnia się skocznością właściwą młodzieńcom. Natychmiast wylądował na komodzie, razem z resztą stada. W trakcie pisania tego felietonu zaszła zmiana. Mam nie dwadzieścia dziewięć, ale trzydzieści nosorożców. Co gorsza, trzydziesty pierwszy już tam nie wejdzie. Muszę się wystarać o nową, większą przestrzeń dla tego towarzystwa, co powinno się udać. Dobry los zwolnił mnie z obowiązku szukania puenty; sama sobie przyszła.
***
Łukasz Orbitowski – pisarz, debiutował na łamach miesięcznika „Science Fiction”. Poza niezliczonymi opowiadaniami ma na swoim koncie kilkanaście powieści, m.in. „Tracę ciepło”, „Święty Wrocław”, „Szczęśliwą ziemię” – za którą był nominowany do Paszportu POLITYKI, oraz „Inną duszę”, za którą otrzymał Paszport POLITYKI w 2016 r. Mieszka w Warszawie.