Właściwie wszędzie ludzie reagują jak dzicy – uśmiecha się szeroko 56-letni Ghańczyk, błyskając złotym zębem i sygnalizując, że na spotkanie z publicznością warszawskiej Cafe Kulturalnej jest przygotowany. Tylko co on może wiedzieć o reakcjach tłumów, skoro dopiero zaczyna grać na koncertach własną muzykę?
Ata Kak: poszukiwany
Na scenie przedstawia się jako Ata Kak, bo taki pseudonim widniał na kasecie, którą nagrał na początku lat 90. Na komputerze, w domu, inspirując się trochę amerykańskim rapem. – Ale Amerykanie rapowali wtedy wolniej, ja robiłem to bardzo szybko – zastrzega. Głos Ata Kaka najwidoczniej nie przemówił do publiczności, bo z 50 wydanych wtedy egzemplarzy kasety sprzedały się trzy. Resztę rozdał rodzinie.
Artysta, prywatnie Yaw Atta-Owusu, wrócił do swojego zwykłego życia obieżyświata goniącego za pracą. Uczył angielskiego i grał na perkusji w Niemczech, potem mieszkał w Kanadzie, imając się różnych zajęć, po latach wrócił do Ghany. O karierze muzycznej zapomniał. Odkurzył ją Brian Shmikovitz, amerykański etnomuzykolog, który za stypendium Fulbrighta pojechał do Ghany i trafił na jego zakurzoną kasetę w 2002 r. Muzyka wydała mu się fascynująco egzotyczna – sprawiła, że założył blog, na którym postanowił prezentować ludziom takie wynalazki z kaset kupionych w Afryce. Nazwał go stosownie: Awesome Tapes From Africa. Zainteresowanie było tak duże, że niektóre z kaset zaczął publikować na nowo – na płytach. Chciał wydać i Ata Kaka, ale nie po piracku, więc uparcie szukał rapera różnymi metodami przez kilkanaście lat.
– Dzwoni nagle telefon ze Stanów. Jakiś Schimkovitz mówi, że interesuje się moją muzyką – wspomina Ata Kak. – Myślałem, że sobie żarty stroi.