Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Cud kobiety

Cud kobiety. Nowy feminizm w kinie i telewizji

Gal Gadot w roli Diany z Themysciry – Wonder Woman Gal Gadot w roli Diany z Themysciry – Wonder Woman Clay Enos / Warner Bros. Entertainment
W kinach walczy „Wonder Woman”, a telewizję od kilku sezonów podbijają kobiece seriale. Tylko co z tego wynika dla kobiet?
Anię z Zielonego Wzgórza w nowej ekranizacji gra Amybeth McNultymateriały prasowe Anię z Zielonego Wzgórza w nowej ekranizacji gra Amybeth McNulty

Kilka tygodni po premierze „Wonder Woman” wiadomo już, że pierwsza na taką skalę ekranizacja komiksu o kobiecej superbohaterce okazała się sporym sukcesem. Obejrzeć, jak pół bogini, pół Amazonka bije Niemców na froncie pierwszej wojny światowej, oswobadza niewinnych ludzi i w widowiskowej walce pokonuje boga wojny Aresa, kończąc tym samym wojnę, zdecydowało się tyle widzów, by film w weekend otwarcia zarobił ponad 444 mln dol. (przy budżecie 149 mln). A to dało mu ósme miejsce w tym roku i pierwsze w kategorii filmów wyreżyserowanych przez kobiety (poprzedni rekord należał do „50 twarzy Greya” w reż. Sam Taylor-Johnson).

Ważniejszy od wyników finansowych i jakości samego filmu (będącego raczej standardową ekranizacją komiksu o superbohaterze) jest tzw. efekt Wonder Woman. Rodzice publikują w sieci zdjęcia córek (i synów) w kostiumach wzorowanych na ekranowych i piszą, że dzieci żądają zakupu figurek Wonder Woman, by dołączyć je do kolekcji Supermanów i Batmanów. Informują, że córki niejadki zaczęły jeść, by być silne jak Wonder Woman – Diana z Themysciry – i cytują spontaniczne wypowiedzi pociech, w których przewija się myśl, że dziewczynki są tak samo silne jak chłopcy i tak jak oni mogą walczyć, bronić słabszych, ratować świat. I wygrywać. Ktoś w internecie przytacza scenkę z przedszkola, z dziewczynką zwracającą uwagę koledze, który upuścił na podłogę cukierek: nie śmieć, to przez takie rzeczy nie ma chłopców na Themyscirze!

W skrócie, dziewczynki wreszcie, po latach oglądania na dużym ekranie przygód męskich superbohaterów, otrzymały kobiecy wzór do naśladowania: o sportowej sylwetce, z lassem prawdy, naramiennikami odbijającymi strzały, świetnie władającą mieczem i tarczą, a przy tym empatyczną, niezależną i inteligentną. W wykonaniu Izraelki Gal Gadot ma mięśnie (aktorka trenowała przez pół roku po kilka godzin dziennie, by sceny walki wyglądały w miarę realistycznie). Strojem bardziej niż modelkę, jak często przedstawiane są kobiece bohaterki w komiksach, przypomina czirliderkę. Na zarzuty feministek, że można było mniej kuso, darować sobie gorset i sandały bitewne na koturnach, reżyserka Patty Jenkins odpowiadała, że tak jak mężczyznom nie przeszkadza, że superbohaterowie mają sześciopaki i bicepsy, tak w jej wyobraźni bogini ma długie nogi i falujące włosy ładnie układające się na dekolcie. I zwraca uwagę na inne feministyczne aspekty filmu: po raz pierwszy w historii powierzono kobiecie reżyserię blockbustera z tak dużym budżetem, seksowna bohaterka nie jest filmowana jak obiekt seksualny, dzieci obu płci uczą się, że kobieta, także ładna, może walczyć, bronić słabszych, pokonać złych, może być wściekła i uparta.

Cud w liczbach

Nie sposób przy tym wszystkim nie zauważyć, że na ekranizację komiksu o superbohaterce przyszło widzom długo poczekać. Pierwszy zeszyt komiksowej serii o Wonder Woman wyszedł w USA w 1941 r., prace nad filmowym blockbusterem zaczęły się w... 1996 r. Po drodze zmieniali się scenarzyści, reżyserzy, koncepcje, w drodze na kinowy ekran wyprzedzali Wonder Woman kolejni męscy superbohaterowie z komiksowych stajni DC i Marvela.

Wszystko to pomimo twardych danych, które mówią, że kobiety chodzą do kina częściej niż mężczyźni i zostawiają tam więcej pieniędzy. Patty Jenkins w wywiadach ironizowała, że gdyby show-biznes naprawdę był biznesem i chodziłoby tylko o pieniądze, kobiece superbohaterki już dawno miotałyby gromami z ekranów.

Szlaki na duży ekran mogła przetrzeć silnym kobietom telewizja. Tu od kilku lat silny fanklub ma Supergirl, kuzynka Supermana – stacja The CW pokaże trzeci sezon. A zrealizowana przez Netflixa adaptacja historii o Jessice Jones, Marvelowskiej superbohaterce z traumatyczną przeszłością, uważana jest nie tylko za najlepszą część ekranizacji uniwersum Defendersów (obejmującego także seriale „Daredevil”, „Luke Cage” i „Iron Fist”), ale po prostu za bardzo dobry serial. Wiarygodny portret psychologiczny młodej kobiety, która padła ofiarą psychopaty, zdołała się wyrwać z toksycznej relacji, a teraz próbuje poradzić sobie z traumą i pomagać innym w podobnej sytuacji, czyni z Jessiki Jones bohaterkę, z którą utożsamić się może wiele kobiet, w tym ofiar domowej przemocy. Taki też cel przyświecał autorce scenariusza Melissie Rosenberg.

W liczbach sytuacja nie przedstawia się szczególnie imponująco. Według raportu USC’s Annenberg School w ubiegłym roku kobiety stanowiły jedynie 14,6 proc. reżyserów i 28,4 proc. scenarzystów w telewizjach naziemnych, kablowych i na platformach streamingowych. Z 487 przebadanych seriali kobiety były twórczyniami niemal jednej czwartej (22,6 proc.). To jednak wciąż dużo wyższa średnia niż w przemyśle filmowym. Dane zebrane przez stronę womanandhollywood.com dowodzą z kolei, że im więcej kobiet z drugiej strony kamery, tym więcej ich przed nią – więcej kobiecych bohaterek, bardziej złożonych, mniej stereotypowych i mających więcej do powiedzenia. W programach, przy których pracowała przynajmniej jedna twórczyni, kobiece bohaterki stanowią 45 proc. mówiących postaci, w programach tworzonych przez całkowicie męski zespół – tylko 36 proc. Gdy w ekipie producenckiej znajduje się kobieta, liczba kobiet wśród głównych bohaterów skacze z 31 do 41 proc.

Pewnie nie tylko czarnoskóre koleżanki oklaskiwały Violę Davies, gdy odbierając dwa lata temu pierwszą w historii przyznaną czarnoskórej aktorce nagrodę Emmy za główną rolę kobiecą w serialu dramatycznym (za postać adwokatki i profesor prawa Annalise Keating w serialu „Sposób na morderstwo”), mówiła: „Jedyną rzeczą, która oddziela kolorowe kobiety od wszystkich innych, jest szansa. Nie możesz dostać Emmy za role, których nie napisano”.

Mimo tych dysproporcji to właśnie o serialach z kobiecymi bohaterkami jest w ostatnich sezonach najgłośniej.

Cud odmienności

Przełomem w myśleniu o „kobiecych” serialach było pojawienie się produkcji „Orange Is the New Black” w lipcu 2013 r. Stojąca za serialem platforma streamingowa Netflix konsekwentnie nie ujawnia danych o oglądalności swoich produkcji, ale przyznała, że nieoczekiwanie komediodramat o osadzonych w kobiecym więzieniu Litchfield stał się najchętniej oglądanym serialem w historii nadawcy, bijąc znacznie silniej promowany „House of Cards” i przecząc pokutującej przez dekady w przemyśle tezie, że historie z kobiecymi bohaterami przyciągają tylko kobiecą widownię. Premierę miał właśnie piąty sezon, kolejne dwa są produkowane. Szokiem była obsada serii, złożona z aktorek charakterystycznych, głównie Afroamerykanek, Latynoamerykanek, mniejszej liczby białych, o najrozmaitszym pochodzeniu, wieku, doświadczeniu życiowym (które poznajemy we flashbackach), kształtach, wyznaniach i seksualności.

„Jest mi smutno, że to jest postrzegane jako niekonwencjonalne, podczas gdy te kobiety są, na wiele sposobów, konwencjonalne, standardowe. Reprezentują szeroki przekrój ludzki – komentowała scenarzystka serialu Jenji Kohan. – Niestandardowe jest pokazywanie w telewizji od tak dawna jednego wzorca. Mam nadzieję, że jest nowa konwencja! Ludzie chcą siebie odnajdywać w telewizji. Przy odrobinie szczęścia w tym szoł każdy znajdzie kogoś, z kim może się identyfikować”. Serial nie próbuje czarować, że kobiety są mniej konfliktowe niż mężczyźni, że kobiecość łączy ponad podziałami rasowymi czy ideologicznymi. Przez pryzmat więzienia i panujących tam stosunków opowiada o amerykańskim społeczeństwie.

Wiele też w świadomości i widzów, i szefów stacji telewizyjnych zmienił sukces komediodramatu „Dziewczyny” Leny Dunham, zakończonego właśnie po sześciu sezonach (HBO). Dwudziestoparoletnia scenarzystka, reżyserka i aktorka w bezkompromisowy, zabawny i okrutny jednocześnie sposób sportretowała własne pokolenie milenialsów, jego przedstawicielkami czyniąc cztery przyjaciółki. Opisy niedojrzałości, egoizmu i zagubienia sąsiadowały z dyskusjami światopoglądowymi, autorskimi definicjami feminizmu, kobiecości, przyjaźni i związków oraz scenami samoobnażeń (także w sensie dosłownym).

Sukces serialu Dunham otworzył drzwi do telewizji przedstawicielkom coraz młodszych generacji kobiet. Comedy Central pokazuje „Broad City”, zapoczątkowany w internecie serial, w którym Ilana Glazer i Abbi Jacobson grają przerysowane wersje samych siebie, czyli dwudziestoparolatek starających się żyć, a nie tylko przeżyć we współczesnym Nowym Jorku. HBO postawiło zaś na „Niepewne”, też zapoczątkowany w internecie serial, w którym Issa Rae gra Issę Dee, Afroamerykankę w Los Angeles próbującą z okazji 29. urodzin nadać swojemu życiu jakiś kierunek i sens.

Cud telewizji

Ostatnio dyskusje, o podobnej sile jak przed kilku laty produkcje Jenji Kohan czy Leny Dunham, wywołał serial młodzieżowy „13 powodów”. Historię jego bohaterki, 16-letniej Hannah Baker poznajemy z retrospekcji i pozostawionych przez nią 13 kaset magnetofonowych, na których przypomina koleżankom i kolegom z klasy ich uczynki, przez które czuła się zdradzana, poniżana, śledzona, zgwałcona i pozostawiona bez pomocy, do tego stopnia, że jedynym wyjściem było samobójstwo.

Psychologowie szkolni w listach ostrzegali, że serial, zwłaszcza u nastolatków z problemami, może wzmagać poczucie, że samobójstwo jest dobrym wyborem, romantycznym gestem, tym bardziej że z detalami pokazuje, jak je popełnić. W odpowiedzi Netflix umieścił przed odcinkami napis informujący, że osoby w depresji i z problemami powinny się zgłosić po pomoc do psychologa. A na podstawie serialu powstały scenariusze lekcji.

Dla równowagi platforma pokazuje nową adaptację „Ani z Zielonego Wzgórza”, powieści Lucy Maud Montgomery z 1908 r. („Ania, nie Anna”). W adaptacji Moiry Walley-Beckett – zdobywczyni Emmy za scenariusz odcinka „Ozymandias” z piątego sezonu „Breaking Bad”, uznawanego za jeden z najlepszych odcinków w historii telewizji, oraz autorki serialu „Flesh and Bone” bez sentymentów pokazującego świat baletu – historia wygadanej sieroty traci na romantyzmie, a zyskuje na realizmie. Ania walczy o miejsce w nowej społeczności, niechętnej obcym, ze wspomnieniami dręczenia w sierocińcu i w kolejnych rodzinach zastępczych, musi ciągle udowadniać, że dziewczynki nie są gorsze od chłopców. Dzięki sile charakteru, inteligencji, dobremu sercu i pracy wygrywa. „Aktualne dziś tematy tożsamości, uprzedzeń, prześladowania, bycia outsiderem, szukania akceptacji są tematami wbudowanymi w historię Ani” – tłumaczyła scenarzystka. Krytycy okrzyknęli tę adaptację feministyczną i realistyczną.

Bycie kobietą nie jest łatwe także w dorosłym życiu, zwłaszcza gdy świat idzie w stronę nowego konserwatyzmu. Kobiety i mniejszości, które z trudem zdobywają równościowe prawa, czują oddech kontrrewolucji. Donald Trump i jego mizoginistyczna retoryka są podskórnymi bohaterami wielu seriali. Od „The Good Fight – Walka idealna”, świetnego serialu prawniczego CBS. Przez gwiazdorskie (Nicole Kidman, Reese Witherspoon, Shailene Woodley, Laura Dern i Zoë Kravitz) „Wielkie kłamstewka” w HBO, o męskiej przemocy wobec kobiet, która jest jak zaraza, infekuje wszystko wokół, przenosi się na kolejne pokolenia. Po najgłośniejszą premierę tego roku – „Opowieść podręcznej” Hulu (w Polsce pokazuje go ShowMax), adaptację antyutopijnej powieści Margaret Atwood. Stworzona w 1985 r., w apogeum konserwatywnej kontrrewolucji epoki Reagana, wizja teokratycznego państwa, w którym kobiety są własnością mężczyzn, sprowadzoną do funkcji prokreacyjnych albo służebnych, w epoce rządów Donalda Trumpa, Recepa Erdoğana i Jarosława Kaczyńskiego znów stała się przerażająco aktualna. Wszystkim tym serialom przyświeca przesłanie, które tytułowa Podręczna znajduje wydrapane przez jej poprzedniczkę w szafie w domu, w którym służy jako ludzka klacz rozpłodowa: „Nolite te bastardes carborundorum” – „Nie daj się zgnębić sukinsynom”.

23 czerwca wystartuje kolejny. „G.L.O.W.” (produkcja Netfliksa), napisany i produkowany przez kobiecą ekipę, z Jenji Kohan na czele, w ulubionej przez kobiece autorki formie komedii podszytej dramatem, pokazuje kulisy powstawania programu o kobiecym wrestlingu, nadawanego w amerykańskiej telewizji od połowy lat 80. do 1990 r. Główną bohaterką jest zdesperowana aktorka, która dołącza do malowniczej zbieraniny kobiet przygotowujących się do udziału w widowisku z pogranicza sportu, teatru i cyrku, bo chce pozostać w zawodzie, ale bez konieczności wiecznego odgrywania ról sekretarek, żon i kochanek. A mniej więcej tyle właśnie miał do zaoferowania aktorkom ówczesny show-biznes. Feminizm na ringu, w spandeksie i z fryzurami z lat 80.

Dziś telewizja w opowiadaniu o kobietach zaszła chyba znacznie dalej niż kino. Znakiem naszych czasów jest fakt, że nikogo już nie dziwi czy bulwersuje, że w „Grze o tron” walka o tron Siedmiu Królestw rozegra się pomiędzy przedstawicielkami płci tyleż pięknej, co walecznej. Dyskusje wzbudziła pokazana w trailerze siódmego sezonu (startuje 16 lipca w HBO) scena namiętnego pocałunku Yary Greyjoy i Ellarii Sand. Fani zareagowali pytaniem, czy serial wreszcie będzie miał swoją pierwszą lesbijską „power couple”.

Polityka 25.2017 (3115) z dnia 20.06.2017; Kultura; s. 74
Oryginalny tytuł tekstu: "Cud kobiety"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną