W poniedziałek 24 lipca 2017 r. Monika pojechała do pracy z biało-czerwoną flagą. Konkretnie biało-czerwoną i troszeczkę czarną, bo na białym pasku dopisała flamastrem – WOLNOŚĆ. Wybrała akurat to słowo, bo czuła, że z każdym dniem jest jej wokół niej coraz mniej. Tak jak powietrza, którego też nie widać. A jednak szybko można odczuć, że oddycha się ciężej.
Przez prawie cały dzień składała książeczkę dla dzieci, bo z zawodu jest grafikiem. Flaga leżała obok biurka. Później razem z koleżanką zwolniły się wcześniej z pracy. Nie chciały spóźnić się na manifestację w sprawie zawetowania ustaw sądowych pod Pałacem Prezydenckim. Mimo że przyszły w miarę wcześnie, nie udało im się podejść pod sam Pałac. Utknęły na wysokości hotelu Bristol. Dalej nie dało się już przejść. Zresztą Monika nawet nie próbowała. Przecież wiedziała, że prezydent nie stanie się nagle mężem stanu i znajdzie w sobie siły, żeby przemówić do 50 tys. ludzi, którzy stali pod jego oknami.
Tłum pod Pałacem gęstniał. Podobnie zresztą jak atmosfera. Koło godz. 21 czuło się, że ludzie są u szczytu emocji, że brakuje iskierki, żeby żarty – „wyjdź do nas albo my przyjdziemy po ciebie” – przestały być żartami. Monika skandowała, machała flagą. Nie pamięta, w którym momencie zorientowała się, że jest fotografowana. Pewnie zwróciła uwagę na błysk flesza, bo już się ściemniało. Fotograf robił jej zdjęcie za zdjęciem, ale specjalnie się nie przejmowała, bo czuła, że wokół dzieje się coś dużo ważniejszego. Następnego dnia prezydent zawetował dwie z trzech ustaw niszczących autonomię polskich sądów. A następnie, kiedy opadły emocje i ludzie pojechali na wakacje, dorżnął sądy dokładnie tak, jak próbowano to zrobić w zawetowanych wcześniej ustawach. Czego Monika nie zamierza mu nigdy zapomnieć.