Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Na Oscary nie ma reguły

Były przewodniczący Akademii: Na Oscary nie ma reguły

John Bailey na ogłoszeniach nominacji do kategorii na najlepszy film nieanglojęzyczny, Beverly Hills 2018. John Bailey na ogłoszeniach nominacji do kategorii na najlepszy film nieanglojęzyczny, Beverly Hills 2018. David McNew/Reuters / Forum
Kto i jak wyłania laureatów Oscara, opowiada do niedawna przewodniczący Amerykańskiej Akademii Filmowej, wybitny operator John Bailey.
John BaileyJeff Spicer/Getty Images John Bailey

JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Amerykańska Akademia Filmowa została założona na początku 1927 r. przez grupę wpływowych producentów, gwiazd kina, scenarzystów i prawników. Składała się z 36 osób. Ilu członków zrzesza obecnie?
JOHN BAILEY: – Nieco ponad 9 tys. filmowców reprezentujących 17 różnych branż – m.in. scenografów, kostiumologów, specjalistów od efektów specjalnych – z 59 krajów. Na przestrzeni ostatniej dekady liczba ta się podwoiła. Jeśli chodzi o moją grupę zawodową, to należy do niej 272 operatorów filmowych. W tym sześcioro Polaków. W minionym roku dołączyli do nas Łukasz Żal, autor zdjęć do „Zimnej wojny”, a także Urszula Pontikos („Gwiazdy nie umierają w Liverpoolu”).

Co decyduje o tym, że dany artysta zostaje członkiem Akademii? Czy mógłby pan wyjaśnić, jak ten proces przebiega w praktyce?
Do niedawna wystarczyła rekomendacja dwóch członków Akademii uzasadniająca czyjąś kandydaturę. O przyjęciu decydował zarząd, składający się z trzech przewodniczących sekcji reprezentujących najpopularniejsze kategorie zawodowe oraz kilkunastu delegatów. Formalnie kandydaturę musiał jeszcze zaakceptować biznes, czyli m.in. właściciele studiów. W zależności od częstotliwości spotkań rocznie przyjmowano zaledwie od kilku do kilkudziesięciu nowych osób. Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Rekrutacją zajmują się przewodniczący sekcji poszczególnych branż. Sporządzane przez nich listy zatwierdza zarząd.

Jestem dumny, że odkąd przewodniczę Akademii wystosowano zaproszenia do wielu wybitnych twórców, o których wcześniej z jakichś względów nie pamiętano. Na przykład dopiero kilka miesięcy temu przyjęliśmy do naszego grona Lecha Majewskiego, wspaniałego reżysera, którego „Młyn i krzyż” uważam za wyjątkowe osiągnięcie, a także Jerzego Skolimowskiego i Pawła Pawlikowskiego. Cieszę się, że zaproponowano wreszcie członkostwo tak zasłużonym artystom, jak Włoch Marco Bellocchio (aktywnie pracuje od 1965 r.) czy węgierskiemu mistrzowi Béli Tarrowi.

Jaki procent akademików stanowią twórcy europejscy? Ile jest kobiet? Jak wygląda różnorodność tej 9-tysięcznej grupy, o której się mówi, że jest elitarnym klubem białych mężczyzn o średniej wieku grubo ponad 60 lat?
Nie znam wszystkich statystyk, więc trudno mi się jednoznacznie wypowiadać na ten temat. Jeśli chodzi o twórców o innym kolorze skóry, w ciągu dwóch lat zanotowaliśmy wzrost ich liczby z 8 do ok. 14 proc. Kobiety to obecnie 28 proc. akademików (kilka lat wcześniej 25 proc.). Średnia wieku z roku na rok się nieznacznie obniża. Ale pamiętajmy, że Akademia nie jest stowarzyszeniem dla wszystkich. Kwalifikują się do niej wyłącznie artyści o znaczącym dorobku, mający spore doświadczenie i wysoką pozycję w swojej dziedzinie. Nie przyjmiemy kogoś tylko dlatego, że nakręcił jeden genialny film. Stąd nigdy nie będzie to grupa ze średnią wieku 20–30 lat.

Rozumiem, że ci, co zostali uhonorowani nominacją lub statuetką Oscara, wchodzą do Akademii automatycznie?
Nic podobnego. Możemy taką kandydaturę rozważyć, ale nawet otrzymanie tak cennego wyróżnienia nie oznacza, że musimy kogoś przyjąć w nasze szeregi. Szanujemy procedury. Obowiązują one wszystkich.

Z polskiej perspektywy najwięcej emocji budzi oczywiście kategoria najlepszy nieanglojęzyczny film, do której zgłoszono w tym roku rekordową liczbę tytułów, w tym „Zimną wojnę”. Jak wygląda proces selekcji i typowania ostatecznej listy pięciu nominowanych?
Akademia nie ma wpływu na to, jakie filmy zostaną zgłoszone przez poszczególne kraje. Apelujemy tylko, by spełnione zostały wymogi regulaminowe, by walczono z nepotyzmem, nie kierowano się kryteriami politycznymi. Zawsze w kilku przypadkach rodzą się jednak wątpliwości. Zarząd Akademii prosi wtedy o wyjaśnienie. Staramy się być elastyczni i nikogo nie chcemy wykluczać. Każdy z tych filmów musi mieć przynajmniej jeden pokaz w Kalifornii. Przegląd wszystkich trwa dwa miesiące. Wysyłamy zaproszenia, ale zmuszać do oglądania nie jesteśmy w stanie. Ci, którzy zobaczyli najwięcej – jest to zazwyczaj kilkusetosobowa grupa – głosują na sześć najlepszych. Komisja złożona ze specjalistów doskonale zorientowanych w kinie obcojęzycznym dorzuca potem swoje trzy tytuły. Tak powstaje tzw. shortlista. W pierwszy styczniowy weekend tych dziewięć filmów pokazywanych jest w San Francisco, Nowym Jorku i Londynie. Ale zaproszeni są wszyscy członkowie mieszkający w okolicy. Reszta akademików (około 2,5 tys. osób) otrzymuje linki. O finałowej piątce decyduje największa liczba oddanych głosów.

Co potem?
Pięć dni po ogłoszeniu nominacji wysyłamy paczki ze screenerami. Znajdują się w nich filmy biorące udział w konkursie na najlepszą nieanglojęzyczną fabułę, pełnometrażowy dokument, animacje oraz wszystkie krótkie metraże. Dodatkowo w Los Angeles nominowane tytuły są wyświetlane dwukrotnie (rano i wieczorem) w dwóch kinach: Goldman i Dance Theater. Chcemy dać szansę, by jak najwięcej ludzi je obejrzało, ale nie jesteśmy w stanie kontrolować, czy rzeczywiście głosują ci, co je widzieli.

W swojej 90-letniej historii Akademia nigdy nie była tak ostro atakowana za niedostrzeganie czy wręcz dyskryminację kobiet w niektórych kategoriach. Przypomnę, że jedynie pięć kobiet i pięć osób o innym niż biały kolorze skóry było nominowanych za reżyserię.
Parytet płci i rasy, sprawiedliwa reprezentacja mniejszości, różnorodność etniczna – to są fundamentalne sprawy. Problem nie tkwi jednak w decyzjach Akademii, tylko w systemie. Przemysł filmowy, w szczególności producenci i właściciele studiów przez dekady nie ruszyli palcem, by zmienić zasady gry, w której przewagę zawsze mieli biali twórcy. Z kolei my nie możemy nagradzać tylko dlatego, że wymaga tego polityczna poprawność. Przyznając Oscary, kierujemy się wartościami artystycznymi, a nie tym, że ktoś jest kobietą albo Latynosem. Źle by się stało, gdybyśmy wprowadzili kwoty płci albo zwiększali reprezentację jakiejś rzekomo niedocenionej grupy, a zapominali o talencie.

Sęk w tym, że o tym, kto ma talent, na razie decydują biali starsi mężczyźni.
Na szczęście to się zmienia. W mojej profesji, czyli w zawodzie operatorskim, pracuje stosunkowo dużo kobiet, zwłaszcza we Francji. Wiele z nich zaprosiliśmy już do naszego grona.

Jedną z konsekwencji akcji #MeToo było wykluczenie w maju ubiegłego roku z szeregów Akademii Romana Polańskiego i Billa Cosby’ego. Wcześniej wyrzucono Harveya Weinsteina, ale zarzut molestowania seksualnego ciąży na wielu twórcach. Będziecie dalej wyrzucać?
Stworzyliśmy specjalny kodeks postępowania na wzór takich, które obowiązują w wielu stowarzyszeniach i korporacjach borykających się z problemem przemocy czy wykorzystania seksualnego. Uruchomiliśmy proces umożliwiający zgłaszanie przestępstw. Okazało się, że nie ma zbyt wielu zgłoszeń, uznaliśmy więc, że potrzebujemy wsparcia z zewnątrz. Profesjonalnej, doświadczonej organizacji, która doradzałaby w tak trudnej sytuacji i która wiedziałaby, jak sobie z takimi wyzwaniami poradzić. Na tym etapie współpracujemy z wieloma.

Co do Romana Polańskiego. Jego adwokat Harland Braun złożył apelację. „Nie kwestionujemy tutaj meritum decyzji o wydaleniu – napisano – ale raczej rażące lekceważenie przez organizację własnych standardów postępowania, a także naruszenie norm wymaganych przez kodeks korporacji kalifornijskiej”. Polański uznał naszą decyzję za przejaw masowej histerii i hipokryzję. Rozpatrujemy jego wniosek. Ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła.

A jaka jest pańska opinia w jego sprawie?
Nie mogę komentować. To byłoby nie fair wobec Akademii, którą reprezentuję. Moje zdanie potraktowano by jako oficjalne stanowisko całego środowiska.

Mimo wdrożonych procedur pewne osoby, na których ciążą poważne oskarżenia, np. o gwałty, są tolerowane. Innym, jak Kevin Spacey, brutalnie łamie się kariery. To nie są podwójne standardy?
Czyjeś wyjątkowe zasługi na polu filmowym nie powinny być brane pod uwagę jako okoliczność łagodząca. Ale każda sprawa jest trochę inna i wymaga gruntownego sprawdzenia. Oceny dokonują wspomniane przeze mnie komisje oraz Akademia. Jeśli się tego nie zrobi, grozi nam kompletny chaos. Każdy będzie mógł oskarżyć każdego. Mnie też postawiono zarzut molestowania seksualnego, którego rzekomo miałem się dopuścić 10 lat temu. Zaraz po wybuchu afery z Weinsteinem, trzy tygodnie po ceremonii wręczenia Oscarów, oskarżyła mnie młoda kobieta, twierdząc, że dotykałem ją w nieodpowiedni sposób. Media natychmiast to podchwyciły. Niespełna 20 minut po publikacji w internecie moi znajomi o wszystkim już wiedzieli. Odbył się proces, sąd uznał, że sprawa jest „wyjątkowo zagmatwana”, a to był zwykły fake news. Zostałem uniewinniony. Osobiste doświadczenie pozwala mi więc lepiej rozumieć złożoność tego problemu. Na własnej skórze odczułem, jak łatwo skrzywdzić, manipulując. W tym przesadnym nagłaśnianiu wielu podobnych spraw Akademia musi zachować rozsądek i nikomu nie rujnować życia.

To może być trudne. Na przykład Casey Affleck dostał Oscara, mimo że ciążyły na nim poważne zarzuty. Sprawa zakończyła się ugodą, a kobietom, które go oskarżyły, wypłacono wysokie odszkodowania. Później aktor sugerował, że to on padł ofiarą ich spisku, gdyż chciały od niego wyłudzić pieniądze.
Sprawa Caseya Afflecka została prawomocnie rozstrzygnięta. Chociaż wiele osób nie dawało wiary oskarżeniom, zdania były podzielone. Z takich czy innych powodów Casey podjął decyzję, by nie uczestniczyć w kolejnej ceremonii (zgodnie z tradycją miał wręczać nagrodę nowej laureatce Oscara). Może chciał w ten sposób uniknąć niepotrzebnej dyskusji o moralnych konsekwencjach całego zamieszania. To trudny moment. Poruszamy się po nieznanym terenie. Nie wiadomo, dokąd nas to zaprowadzi. Ale ma pan rację. Presja, by ujawnić skrywane dotąd brudy, które przez dekady niszczyły kariery i życie wielu kobiet, rośnie. Dotyczy to nie tylko filmowego środowiska. Niedawno wybuchła afera w nowojorskim balecie. Tancerki oskarżyły czołowych choreografów o molestowanie. To samo zaczyna się dziać we Francji, w Niemczech. Może nawet w Polsce też? Jak się w tej sytuacji zachować? Każdy, kto zostanie obrzucony błotem, powinien wynająć obrońcę i zaufać sądowi, że wyda sprawiedliwy werdykt, że zwycięży prawda.

Relacje między kobietami i mężczyznami bardzo się przez to zmieniły.
Rozmawiamy o tym z moją żoną Carol Littleton, montażystką filmową. Od 46 lat jesteśmy małżeństwem. Gdy byliśmy dużo młodsi, wrażliwsi, z racji naszych zawodów sporo czasu spędzaliśmy osobno. Nie chcę niczego sugerować, ale oczywiście zastanawiamy się nad tym, co się wtedy działo. Nie wchodząc w szczegóły, większość kobiet może potwierdzić, że nie ma takiej, której problem molestowania by nie dotyczył. Słowne zaczepki, niewłaściwe gesty, dotyk czy agresywne zachowania seksualne – szerokie spektrum możliwości. Przeszłości nie zmienimy, ale można ją potraktować jako lekcję na przyszłość – czego unikać.

Wróćmy do Oscarów. Jak Amerykanie je traktują? To wewnętrzne święto amerykańskiego kina czy najbardziej pożądana nagroda przyznawana w imieniu kosmopolitycznej społeczności filmowców?
Różne kraje mają swoją hierarchię. Francuzi cenią Cezary, Brytyjczycy BAFT-y itd. Są to wyróżnienia narodowe. Tymczasem mam odczucie, że kino amerykańskie odbierane jest jako multikulturowa mieszanka. Artyści z mojego pokolenia, ale też młodsi członkowie Akademii, zostali ukształtowani przez francuską nową falę, kino Bergmana, włoski neorealizm, Bertolucciego, szkołę polską. W naszym DNA płynie międzynarodowa krew. Z historycznej perspektywy Hollywood to nic innego jak ziemia obiecana dla europejskich uciekinierów, którzy jak Ernst Lubitsch czy Fritz Lang emigrowali tu z hitlerowskich Niemiec. A wielu innych z innych powodów w późniejszych czasach.

Wyobraża pan sobie taką sytuację, że w najważniejszej kategorii dla najlepszego filmu zdobywają nominacje nie produkcje hollywoodzkie, tylko – tak jak to się coraz częściej zdarza na festiwalu w Cannes – azjatyckie, brytyjskie, francuskie lub z Europy Środkowo-Wschodniej?
Tylko jeśli te filmy miałyby zapewnioną regularną dystrybucję na terenie Stanów Zjednoczonych. Odsyłam pana do świetnej książki napisanej przez Tino Balio „The Foreign Film Renaissance on American Screens, 1946–1973”, która wyjaśnia, jak mechanizmy rozpowszechniania działały w Ameryce 40 lat temu. Autor przytacza w niej statystyki informujące, ilu konkretnie widzów i w jakich miastach zobaczyło klasykę – od „Złodziei rowerów” po „Ostatnie tango w Paryżu”. Należy przy tym pamiętać, że to była złota era kina, a obecnie rynek amerykański stał się dużo bardziej hermetyczny i niedostępny dla zagranicy. Nie widzę możliwości, by filmy, które obejrzała jedynie garstka, uzyskały nominacje.

W minionym roku przez chwilę wydawało się, że Akademia przyznawać będzie aż dwa Oscary w głównej kategorii. Za zasługi w kinie popularnym (tzw. pop-Oscar) i osobno za wartości artystyczne. Propozycja upadła, co pan o tym sądzi?
Już podczas pierwszej ceremonii oscarowej w 1929 r. pojawił się podobny dylemat. Wybrano wtedy nie jeden, ale dwa najlepsze filmy. Oprócz spektakularnego widowiska wojennego „Skrzydła” Williama A. Wellmana uhonorowano – za wkład artystyczny – elitarny melodramat „Wschód słońca” Friedricha Murnaua. Natychmiast pojawiły się wątpliwości, jak definiować komercję, popularność, rozrywkę, niezależność itd. Zrezygnowano więc z tego eksperymentu. Cała ta debata ciągnie się więc od bardzo dawna. I prawdopodobnie jeszcze nie raz powróci. Oczywiście nie powiem panu, co prywatnie sam na ten temat uważam.

Są jednak lata, kiedy dominacja blockbusterów wydaje się bezsporna, a nieoczekiwanie wygrywa kameralny film, tak jak to było z „Marty” Delberta Manna w 1956 r. czy z „Moonlight” Barry Jenkinsa dwa lata temu. W Hollywood panuje teraz przekonanie, że tylko takie „elitarne” filmy mają najwięcej szans w oczach akademików. Według mnie nie obowiązują tu żadne reguły. W każdej chwili trend może się odwrócić.

Teraz dochodzi do starcia superbohaterskiego kina z uniwersum Marvela reprezentowanego przez „Czarną panterę” z bardzo osobistym, czarno-białym, autorskim kinem Alfonso Cuaróna i Pawła Pawlikowskiego.
Ciekawe byłoby już to, gdyby wspomniane przez pana filmy konkurowały ze sobą w tej samej kategorii. Jakimi kryteriami je mierzyć? Ale problemów jest więcej. Regulamin mówi, że dopuszczone do rywalizacji mogą być tylko te filmy, które przez minimum tydzień były dystrybuowane w amerykańskich kinach. Co z filmami kręconymi dla kablówek, rozpowszechnianymi strumieniowo w internecie, VOD? Dla „Romy” Netflix zrobił wyjątek, zezwalając na ograniczoną dystrybucję kinową. Ale już dla westernu braci Coen „Ballada o Busterze Scruggsie” czy postapokaliptycznego thrillera „Nie otwieraj oczu” Susanne Bier z Sandrą Bullock zdaje się, że nie. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI

***

John Bailey (ur. w 1942 r.) – prezydent Amerykańskiej Akademii Filmowej (od 2017 r.) przyznającej Oscary. Jest pierwszym operatorem filmowym sprawującym tę funkcję. Autor zdjęć do ponad 80 filmów, m.in. „Zwykłych ludzi”, „Wielkiego chłodu”, „Silverado”, „Amerykańskiego żigolaka”, „Dnia świstaka”, „Na linii ognia”. Był gościem festiwalu EnergaCAMERIMAGE 2018.

Polityka 3.2019 (3194) z dnia 15.01.2019; Kultura; s. 78
Oryginalny tytuł tekstu: "Na Oscary nie ma reguły"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi - nowy Pomocnik Historyczny POLITYKI

24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny POLITYKI „Dzieje polskiej wsi”.

(red.)
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną