Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Jakie filmy i seriale oglądać w czasach klęski urodzaju

Żeby kino było sztuką, musi – jak sama nazwa wskazuje – być sztuczne. Żeby kino było sztuką, musi – jak sama nazwa wskazuje – być sztuczne. Erik Witsoe / Unsplash
Żeby kino było sztuką, musi – jak sama nazwa wskazuje – być sztuczne. Jeśli film jest całkowitą kreacją, to zatraca ludzki wymiar i staje się pustą rozrywką, dodatkiem do popcornu – o swojej miłości do kina opowiada dr Piotr Kletowski, filmoznawca.

ŁUKASZ DZIATKIEWICZ: – Mamy coraz większy dostęp do filmów i seriali prawie z całego świata. Jak wybierasz, co obejrzeć?
PIOTR KLETOWSKI: – Generalnie wybieram klasykę, powiedzmy od lat 90. w dół, choć w większości świetnie ją znam. Albo kino modernistyczne lat 50., 60. i 70., czyli złoty okres właściwie dla wszystkich kinematografii, w tym polskiej. Mój ulubiony czas to przełom lat 60. i 70.: francuska nowa fala, amerykańskie kino brodatych dzieciaków (inaczej wściekłych byków lub swobodnych jeźdźców), a więc dzieła Scorsesego, Ashby’ego, Altmana, Friedkina czy Coppoli. Zaskakujące, że niby to wszystko widziałem, a jednak w pewnym sensie nie. Ostatnio wróciłem np. do „Na granicy” Tony’ego Richardsona z Jackiem Nicholsonem. Znam go oczywiście, ale stare filmy wychodzą odrestaurowane w 4K, więc lśnią nowym blaskiem. To kino, które mnie zachwyciło i jest ciągle świeże. Określam je mianem kina przedcyfrowego.

Czytaj także: Gra sił pomiędzy kinem i streamingiem

Ostatnio pozbyłeś się kolekcji taśm VHS.
Miałem ponad 10 tys. VHS-ów, w tym 1–2 tys. oryginałów. Serce mi pękało, ale technologia idzie naprzód. Większość tych dzieł mam na nośnikach cyfrowych albo są dostępne w sieci. Mój zbiór trafił w dobre ręce. Okazuje się, że są ludzie, którzy je zbierają. Niektórzy robią bardzo ciekawą rzecz: zgrywają ścieżki dźwiękowe z różnymi tłumaczeniami i wrzucają je do sieci. „Commando” ze Schwarzeneggerem można oglądać w tłumaczeniu Tomasza Knapika lub Jarosława Łukomskiego.

Zdarzają się koszmarki. Mam kopię kiepskiego filmu „Osaczony” z Bruce’em Willisem (2005). Lektor zachowuje się tak, jakby usiłował czytać najgorzej, jak się da, z wyraźnym désintéressement. Albo przykład innego rodzaju: piracka DVD, na której w menu jest do wyboru „Jan Paweł II” z Johnem Voightem i… „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” Koterskiego.
I na tym polega cały wic! Czasem są to swoiste dzieła sztuki. Bywa, że to, co czyta lektor, nie pokrywa się lub pokrywa w niewielkim stopniu z tym, co dzieje się na ekranie. Ale i to ma jakąś wartość. Cieszyła kiedyś kopia „American Ninja” z lektorem, który dał sobie przypuszczalnie w palnik i dodawał swoje teksty. A na napisach rzucał hasła w rodzaju: „Papierosy Zefir są lepsze niż kefir”.

Czytaj także: Jak działają w sieci legalno-pirackie hybrydy

Ile masz płyt z filmami, a ile książek o filmach?
Płyt – ok. 10 tys., książek mniej. Znam ludzi, którzy kupują wszystko, co ukazuje się w Polsce. Ja nie, ale też sporo zebrałem. Ubolewam, że nie mogę mieć wszystkiego, ale nastała era cyfryzacji. Książki zagraniczne mam raczej zdigitalizowane.

Co robić z almanachami i encyklopediami w dobie iMDb czy Wikipedii? Szkoda wyrzucić, ale przecież są już bezużyteczne.
Tak i nie. Nie, bo mają wartość historyczną. Mam dużo roczników Leonarda Maltina z minirecenzjami, podstawowymi informacjami i ocenami. Przeglądam je, bo są tam opisane filmy, które czasem ciężko znaleźć w internecie. Natrafiasz na opis filmu, który okazuje się amerykańską wersją produkcji z Azji czy Europy, funkcjonującym inaczej w USA, inaczej w kraju, gdzie powstał. Inny przykład: jest masa filmów kiedyś odsądzanych od czci i wiary, a współcześnie uznawanych za arcydzieła czy dzieła kultowe. Choćby „Kaligula”. Wersja odrestaurowana nie jest może czymś na miarę „Satyrikonu”, ale to wstrząsający obraz pogańskiego Rzymu. Gdyby nie stricte pornograficzne wstawki Guccione, byłby to niezwykły film o jednostce zdeprawowanej przez władzę.

Śledzisz nowości?
Trochę się wyzłośliwiam na nowe kino, bo wciąż powstają rzeczy „warte obejrzenia”. Odkąd zawodowo zajmuję się filmem, najgorętsze uczucia żywię do Azji. Japończycy, Chińczycy czy Koreańczycy potrafią wycisnąć nowe soki z czegoś, co my już przerobiliśmy na wszystkie sposoby. Ostatnio oglądałem koreański „Tunel”, był pokazywany w Cannes. To opowieść o człowieku, który został zasypany w tunelu i usiłuje przeżyć. Podobnych filmów ukazujących zmagania ludzi z żywiołem powstało mnóstwo. Mimo to ogląda się je z szeroko otwartymi oczyma. „Tunel” trzyma w napięciu. A do tego jest egzystencjalną opowieścią o solidarności i walce o życie człowieka. Tamtejsze kultury są oparte na prymacie mas nad jednostką. A tu jednostka jest ważna. W amerykańskim i polskim kinie niezależnym też dzieją się ciekawe rzeczy.

Jak się zaczęła twoja fascynacja filmem?
Jestem dzieckiem epoki VHS, ale doskonale pamiętam kino na taśmie światłoczułej. Nie tak dawno w ramach DKF w krakowskim Paradoxie pokazywałem filmy właśnie w ten sposób. Milenialsi po raz pierwszy widzieli filmy tak, jak powstały. Dla nich to było przeżycie metafizyczne, zwłaszcza że trzeba było robić przerwy na zmianę szpuli. Seanse cieszyły się wielką popularnością. To jak dźwięk z płyty gramofonowej – nie jest idealny jak na CD, ale ma duszę.

Czytaj także: Nowy wymiar kina. Dokładnie dwa nowe wymiary

W ostatnie święta obejrzałem w telewizji odświeżoną „Pretty Woman”. Dziwne to było – jakby film nagrano kamerą TV.
Tak jest! To taki teatr telewizji. Obraz z kamery cyfrowej jest zbyt rzeczywisty. Dlaczego ostatnie dzieła twórcy „Gorączki” to porażki? Przez kamery cyfrowe filmy straciły fakturę analogową. Idealny obraz sprawia, że tracimy poczucie obcowania z dziełem sztuki. Widzimy zapis czegoś, co się „naprawdę wydarzyło”, rodzaj telewizyjnej czy internetowej relacji na żywo. W gangsterskich „Wrogach publicznych” Manna mamy czasy prohibicji, bohaterowie noszą ubrania z epoki, kapelusze borsalino i tommy guny, a i tak ma się wrażenie, że ogląda się „making of”.

Można coś z tym zrobić?
Są specjalne filtry pogarszające jakość obrazu. Albo przenosi się materiał cyfrowy na taśmę, dzięki czemu nabiera patyny. Tarantino zaczął od kręcenia na taśmie światłoczułej, a nowsze filmy przenosił na nośniki cyfrowe. „Nienawistną ósemkę” nakręcił już na 70 mm, a „Pewnego razu... w Hollywood” na 35.

Kiedy więc zaraziłeś się kinem?
Złapałem bakcyla jako dzieciak z miasta średniej wielkości. Opuszczało się szaroburą rzeczywistość i szło do kina – a tam „Gwiezdne wojny”! „Imperium kontratakuje” obejrzałem w kinie 20 razy. Znałem na pamięć napisy i dialogi. To było przeżycie metafizyczne, po to człowiek żył. Oczywiście był też Kościół, a ja byłem ministrantem – to też pewne widowisko. Jestem wierzący i nie boję się powiedzieć, że kino także jest świątynią. Młody człowiek nie może tego pojąć: kiedyś była telewizja, dwa kanały, a dobry film tylko w święta. Albo „Kino nocne” w sobotę. Zawsze w Sylwestra leciał „Francuski łącznik”. Oglądało się go w czarno-białym telewizorze. Tymczasem w kinie: full kolor i wielki obraz!

Czytaj także: Nowe kino narodowe

Na Zachodzie to też było wydarzenie. „Gwiezdne wojny” wywołały trzęsienie ziemi, bo nawet tam pod koniec lat 70. było jeszcze sporo czarno-białych filmów w telewizji.
Co dopiero w PRL. Co prawda najchętniej oglądało się kino hollywoodzkie, ale ja nie gardziłem nawet radzieckim. Przed laty odbywał się np. „Tydzień z filmem radzieckim”, na który mieliśmy chodzić całą klasą. Oczywiście nikt nie chciał, ale ja szedłem i tak obejrzałem np. „Idź i patrz”. Miałem 12 lat.

To jak dziś, nie przymierzając, wybrać się z wycieczką do Auschwitz.
Jak już się przeżyło taką traumę kinematograficzną, to nie dało się nie zająć filmem jako takim. Parę lat później obejrzałem w małej sali kieleckiego kina Moskwa „Dawno temu w Ameryce”. Nawiasem mówiąc, małe sale były wykorzystywane przez politruków. W Kielcach działało kino Robotnik dla mas pracujących, a w podziemiach – Sputnik, gdzie aktyw partyjny puszczał podobno pornografię. Były to głównie filmy erotyczne typu „Emmanuelle”.

W tamtych czasach odkryłem też kino japońskie, filmy o wielkich potworach, puszczane m.in. w ramach różnych „pożegnań z filmem”. W Robotniku odbywały się z kolei przeglądy filmów starych, był np. tydzień z westernem – tak przyswoiłem większą część klasyki tego gatunku. Kuriozalne były spolszczenia imion, np. w „Mieście bezprawia” (1946) Wyatt Earp stał się Władkiem, a „Doc” Holliday – Doktorem Niedzielą.

A gdy w filmie pojawiała się kartka z listem, to umieszczono na niej polski tekst. Miałem okazję oglądać ten film na projekcjach dla filmoznawców. Taśmy przyjeżdżały z Warszawy.
To tak jak ja – oglądałem filmy w krakowskim kinie Rotunda, w Robotniku. Adaptacje Karola Maya czy niemiłosiernie zajechane „Gwiezdne wojny” – co to były za przeżycia! Szczęśliwie Robotnik wciąż działa, reaktywowany i przemianowany na Fenomen przez mojego kolegę, również filmoznawcę, Jarka Skulskiego.

A potem wszedł VHS. Doświadczenie już inne, ale tylko umocniło moją miłość do X muzy. Zaległości były tak potężne, a bogactwo tak wielkie, że oglądało się w wakacje po trzy–cztery filmy dziennie. Robiłem sobie maratony: wszystkie Bondy, wszystkie dzieła Kubricka czy – no tak – wszystkie „Akademie policyjne”. Na taśmach nagrywano często po dwa filmy. Kiedyś obejrzałem tak najpierw „Dr. Strangelove” Kubricka, zgranego z niemieckiej telewizji z polskim lektorem, a potem „Django” (1966), spaghetti western. Podwójny seans, który otwiera na skrajnie różne doświadczenia filmowe. Innym razem z jednej strony była „reaganografia” w stylu „Rambo”, z drugiej – ambitne kino Felliniego czy Pasoliniego (wzbudzający dreszcz „Salo”).

Całą szkołę średnią „ładowałem” się filmami. Z ówczesnych olśnień pamiętam „Draculę” Coppoli. Albo „Ojca chrzestnego III”, który nie jest dziełem na miarę poprzednich, ale na mnie podziałał. „Egzorcystę”, obraz za komuny zakazany, też świetnie pamiętam.

Czytaj także: Jak się zmieniało polskie kino przez ostatnie 25 lat

Kiedy postanowiłeś poświęcić się filmowi jako badacz?
Chyba w 1990 r. Obejrzałem w telewizji „Dziką bandę” i postanowiłem zająć się reżyserowaniem. Szła fama, że jak się poszło na filmoznawstwo na UJ, to łatwiej się później było dostać do Katowic. Łódzka filmówka była nieosiągalna.

Z jednej strony chciałem być reżyserem, z drugiej – pisać o kinie. Łączyć dwie pasje, trochę jak Truffaut. Od początku lat 90. przez mniej więcej dekadę na antenie Polskiego Radia Kielce prowadziłem z redaktorem Jurkiem Jopem program o kinie. Cieszył się sporą popularnością. Miałem swój kącik recenzencki, teksty pisałem na maszynie. Miałem za sobą też pierwsze próby scenopisarskie (wyróżnienie w konkursie na nowelę scenariuszową filmu z cyklu „Piekło-Czyściec-Niebo” wymyślonym przez Krzysztofa Piesiewicza).

Pierwsze próby reżyserskie podjąłem na studiach. Robiłem program „Filmowy Zawrót Głowy” w TV Kablowej Kielce, gdzie zrealizowałem teatr telewizji „Kalchas albo łabędzia pieśń” według Czechowa z dwoma wybitnymi aktorami kieleckimi: Edwardem Kusztalem i Lechem Sulimierskim. Kiedy dostałem się na UJ, kamerą pożyczoną od Tomka Detloffa, prowadzącego warsztaty filmowe, skręciłem offowy horror „Jutro koniec świata” – to był hołd dla kina ekspresjonistycznego (film niemy z napisami). I dokument o moim ojcu „Henryk-Żeglarz”. Oba były nawet wyświetlane na Festiwalu Filmów Offowych w Oświęcimiu.

Obejrzawszy tyle filmów, miałem jednak poczucie, że najlepsze już powstały. Zastanawiałem się, czy mogę zrobić lepszy film gangsterski niż „Dawno temu w Ameryce”. Albo lepszy western od „Dzikiej bandy”. Czułem coraz wyraźniej, że film jest sztuką XX w., a w XXI będzie miał mniejsze znaczenie. I to się potwierdziło.

Kino traci na rzecz gier wideo i portali społecznościowych?
Tak. Oczywiście nadal jest i będzie ważne, ale coraz bardziej rozpływa się w medialnym miksie. Moi bratankowie oglądają seriale na smartfonach i grają w gry, które oferują interaktywność w kinie nieosiągalną. Przy okazji premiery filmu „Terminatora 2: Dzień sądu” James Cameron powiedział, że teraz twórców ogranicza wyłącznie fantazja. A to było 28 lat temu! Ale czy „King Kong” Petera Jacksona stworzony prawie wyłącznie w komputerach jest lepszy od wersji z 1976 r. albo tej z 1933 r.? Nie wydaje mi się.

Arcyciekawe jest to, że film, który tak niebywale zbliżył się do rzeczywistości, całkowicie z nią zrywa. A żeby kino było sztuką, musi – jak sama nazwa wskazuje – być sztuczne, tzn. musi przerobić rzeczywistość, przetworzyć ją w artystyczny destylat, zachowując jednak łączność z nią. Jeśli kino jest tylko kreacją, to zatraca ludzki wymiar i staje się pustą rozrywką – dodatkiem do popcornu. Wielkością kina amerykańskiego w latach 70. była jego paradokumentalność.

Więc widzę siebie jako kustosza w muzeum żywych obrazów. Chcę je ocalić od zapomnienia, bo bez zrozumienia filmu nie da się w pełni pojąć przestrzeni audiowizualnej. Ryszard Wagner uważał, że teatr muzyczny i opera to sztuka sztuk. Do kina to też pasuje.

Czytaj także: Czy wirtualna rzeczywistość zmieni kino, jakie znaliśmy?

Kiedy kino dalekowschodnie stało się dla ciebie ważne?
Zawsze było, a szczególnie wryło mi się w pamięć „Siedmiu samurajów” pokazywanych w dwu częściach w TVP. Chodziłem wtedy do podstawówki, drugiej albo trzeciej klasy. Oglądanie filmów mi reglamentowano, ale ten obejrzeć zezwolono. Film był dla mnie przełomem na miarę „Dzikiej bandy”. Inna rzecz, że to swoista przeróbka dzieła Kurosawy.

Potem były filmy o potworach, kino walki, filmy kung-fu, jak się o nich u nas mówiło. „Wejścia smoka” nie widziałem w kinie, za mały byłem. Parę lat później leciał w telewizji z głosem Jana Suzina, cała Polska zamarła. Pamiętam też jakieś przedziwne nocne seanse w telewizji: hongkońskich szaleństw pokroju parodystycznych „Wielkich skoków” – produkcji Erica Tsanga i Tsui Harka (znanych także pt. „Szalona misja”). W erze VHS zachwyciłem się filmami hongkońskimi, wuxia z Shaw Bros i Golden Harvest, później hongkońskim kinem akcji lat 80., np. wielkim kinem Johna Woo. Padłem na kolana, oglądając jego „Dzieci Triady”, a potem moja miłość jeszcze się pogłębiła.

Czym się różnią kinematografia japońska, chińska i południowokoreańska? I co je różni od kina zachodniego?
Po 2000 r. zacząłem jeździć na festiwale, zwłaszcza Nowe Horyzonty, i poznałem sporo filmów z tamtych stron. Wtedy się zaczęła koreańska nowa fala. Widziałem w tym kinie to samo co kiedyś w klasyce kina zachodniego. Świeżość, brutalność, ale przede wszystkim szczerość, której na Zachodzie już brakowało. Jasne, był Lynch, pojawił się Tarantino – jego filmy są sztuczne, ale programowo, więc jakoś odkrywcze. W USA zanikała kategoria R, czyli od lat 18. Liczył się zysk, a nie mówienie o ważnych sprawach.

Chińskie kino od końca lat 80. bardzo się zmieniło ze względów politycznych. Tamtejsi filmowcy zaczęli robić coś, co u nas miało miejsce 20 lat wcześniej. Tyle że po swojemu. U nas zmarł Visconti, tam się narodził ich własny – Zhang Yimou. Pamiętam seans „Zawieście czerwone latarnie” Yimou na Konfrontacjach Filmowych. To było wielkie przeżycie.

Podstawą kina Dalekiego Wschodu jest konfucjanizm i buddyzm. Bardzo często zajmuje się konfrontacją jednostki ze społeczeństwem. Jednostka ma być podporządkowana. Poza tym to są zawsze filmy atrakcyjne wizualnie, bo to kultury bardziej niż nasza oparte na znaku, obrazie. W większości przypadków (prócz Korei) Azjaci nie mają alfabetów, to pismo obrazkowe, ideogramy. I tak samo tworzy się tam za pomocą kamery.

Różnice są przy tym znaczące. Kino tajwańskie jest odważniejsze obyczajowo, bo dziś już nie podlega cenzurze, a kino ChRL wciąż tak. Prym wiodą Japończycy i naśladujący ich, ale wybijający się na niepodległość Koreańczycy.

Czytaj także: Piractwo – walka z wiatrakami

Mamy ponoć erę seriali. Wielu uważa, że są dziś ważniejsze niż filmy pełnometrażowe.
Seriale z jednej strony zabijają kino, z drugiej – ratują. Filmy powinno się oglądać w ciemnej sali na wielkim ekranie z masą innych ludzi. Nawet największy telewizor, ekran 3D, 4K czy rzutnik tego nie zastąpi.

Wielką zaletą seriali jest zaś to, że robią rzeczy, których kino nie robi. Weźmy takie arcydzieło jak „Zakazane imperium”. To miał być film, ale producenci nie zgodzili się na drastyczne sceny. Współproducent Scorsese postanowił więc zrobić serial. I wyszło dzieło, oddające z pietyzmem rzeczywistość początków kapitalistycznego imperium Ameryki, opartego na przemocy i zbrodni.

Jakie seriale oglądasz? Jak wybrać spośród całego bogactwa?
Podobnie jak z filmem – idę kluczem reżyserskim, scenopisarskim, czasem gatunkowym. Zdarzają się rzeczy wspaniałe, zachwycił mnie np. „Dom grozy”, którego twórcą jest współscenarzysta nowych Bondów John Logan. To hołd złożony klasycznym monstrom ze studia Universal. Dzieło opowiedziane tak, że mogą je oglądać tylko dorośli. Jest seks, przemoc, ale i zamysł nad kondycją człowieka. Obraz przerażający, ale fascynujący i na swój sposób piękny. Jeśli porównamy go do nowych horrorów – mówi się o „nowym kinie grozy”, ja go jednak nie widzę – to niebo a ziemia. Nowe horrory to raczej thrillery, marne straszaki z wysilonym przesłaniem społecznym.

Ostatnio niesłychanie popularny jest miniserial „Czarnobyl”. Solidna robota, co nie dziwi, biorąc pod uwagę wielki budżet i dobór najlepszych fachowców. Według mnie to raczej fabuła niż dzieło oparte na faktach. Nie przesadzono z licentia poetica?
Jean Cocteau powiedział, że artysta to kłamca, który mówi prawdę. Dzieło może nagiąć fakty, by uwypuklić ogólną prawdę – i jest to działanie według mnie usprawiedliwione. „Czarnobyl” ma wiele znaczeń. Nie ustrzeżono się błędów, ale serial do końca trzyma w napięciu. A co najważniejsze, pokazuje, czym była ta katastrofa, czym ZSRR, a koniec końców dowodzi, że jeśli człowiek stawia się w roli boga, to musi się to skończyć katastrofą.

Czytaj także: Tylko dubbing w polskich kinach? Widzowie tracą wybór

Jesteś autorem książek o kinematografiach dalekowschodnich, ale nie tylko. Pisałeś o Pier Paolo Pasolinim, Piotrze Szulkinie i Stanleyu Kubricku. Wspólnie z Piotrem Mareckim przeprowadziłeś wywiady rzeki z twórcami polskiego kina: Andrzejem Żuławskim (właśnie ukazało się wznowienie), Grzegorzem Królikiewiczem, Piotrem Szulkinem. Skąd takie wybory? Chyba nie łączy tych filmowców nic poza tym, że byli wybitnymi indywidualnościami.
Książki łączy jedna idea – kino jako najważniejsza ze sztuk, cytując Łunaczarskiego (wypowiedź błędnie przypisuje się Leninowi!). Kino to dla mnie sposób na objaśnienie życia, człowieka, praw, jakie nim rządzą. Tego w nim szukam. Jak powiedział Grzegorz Królikiewicz: kino nigdy nie kłamie. Reżyser, gdy robi filmy, całkowicie się obnaża, ale i widz otwiera się na to, co widzi na ekranie. Z tego sprzężenia rodzi się wartość: rozszyfrowanie jakiejś tajemnicy, rozjaśnienie tego, co jest w nas i wokół nas. Wiem, że brzmi to nieco górnolotnie, ale to wszystko można znaleźć w kinie, zwłaszcza u takich twórców jak Kubrick, Pasolini, Żuławski. Oczywiście każdy z nich „rozjaśniał” inny aspekt świata, np. Kubrick był bardziej zainteresowany ogólnymi mechanizmami historycznymi i społecznymi, które oddziałują na jednostkę. Pasolini szukał sensu w cierpieniu, często połączonym z erotyczną ekstazą. A polscy filmowcy, np. Żuławski, próbowali zrozumieć mity rządzące rzeczywistością. Każdy szedł swoją drogą, ale wszyscy mieli taki sam cel: zrozumieć człowieka poprzez kino.

Wszyscy poza Kubrickiem tworzyli raczej dzieła niegatunkowe.
Nie do końca. W większości próbowali jednak łączyć sztance gatunkowe z kinem artystycznym. Nawet niektóre filmy Pasoliniego (zwłaszcza ostatnie, np. „Trylogię Życia”) można wtłoczyć w jakieś wzorce – to przecież kino erotyczne. A wcześniej zdarzyły mu się nawet komedie („Ptaki i ptaszyska”). Gatunek to sól kina, dlatego Amerykanie przodują w produkcji filmowej. A bywa, że w obrębie kina gatunkowego powstają arcydzieła kina artystycznego, takie jak filmy Henri-Georges’a Clouzota. Przykładem choćby „Cena strachu” – sensacyjny film drogi, a zarazem egzystencjalny moralitet ze Złotą Palmą w Cannes.

Jakie filmy cię ostatnio ujęły?
„Mowa ptaków” Xawerego Żuławskiego według scenariusza jego ojca Andrzeja. Mocne kino, które jeszcze przed premierą zamieszało w środowisku. Wielki hołd złożony kinu Andrzeja Żuławskiego, a przy okazji drapieżny obraz współczesnej Polski, w której próbuje się odnaleźć młode pokolenie. A jeśli chodzi o zagraniczne kino, to nagrodzone Złotą Palmą w Cannes „Złodziejaszki” Koreedy – wzruszający (lecz bez niepotrzebnej łzawości), konfucjański film o potrzebie rodzinnego ciepła, ale zrobiony w sposób przewrotny, odległy od kina familijnego.

Poruszył mnie też dokument „Leaving Neverland”, wstrząsająca wiwisekcja skandalu pedofilskiego z udziałem Michaela Jacksona, wielowarstwowa opowieść o deprawacji.

A polskie kino? Polskie seriale? Chyba nie są takie złe.
Powstaje dużo produkcji chybionych, ale i sporo ciekawych. Na przykład „Ślepnąc od świateł” Krzysztofa Skoniecznego – świetna, wizualnie przemyślana rzecz.

Co myślisz o dziełach kryminalnych Patryka Vegi? Ja np. bardzo je lubię, mimo że są krytykowane i niewątpliwie mają wady.
Vega czuje puls kina, a jeszcze bardziej puls publiczności. Cenię jego „Pitbulle”, zwłaszcza pierwszego – uważam, że to polski „Francuski łącznik”. Ostatnie filmy są na swój sposób ciekawe, ale bardzo chaotyczne. Nie ma w nich, tak ciekawej we wcześniejszych filmach, np. w „Służbach specjalnych”, dyscypliny formalnej i głębszych treści. Mają działać jak nagłówki w „Super Expressie”. Wolę inne kino. I takie „inne” Vega też umie robić.

Czytaj także: Bajki dla suwerena. Dlaczego filmy Patryka Vegi są tak popularne?

Co z polskiej historii, zwłaszcza tej najnowszej, może być dobrym materiałem na film?
Polska historia, także ta najnowsza, to nieprzebrane źródło inspiracji. Potrzeba jednak odważnych filmowców, którzy podejmowaliby atrakcyjne filmowo, ale często kontrowersyjne tematy, np. żołnierzy niezłomnych. Poza tym historia bardziej odległa aż się prosi o seriale (co z obiecywanymi przez filmowców „Jagiellonami”?). Mnie się marzy nowa wersja „Trylogii” Sienkiewicza w formacie serialu dla HBO. Filmy Hoffmana są mistrzowskie, ale z perspektywy współczesnego widza nieco uładzone. Trylogia, zwłaszcza „Ogniem i mieczem”, to przecież często czyste gore, połączenie kina akcji z horrorem. Coś, co w dobie „Wiedźmina” dla Netfliksa (do stworzenia którego natchnął Sapkowskiego zresztą Sienkiewicz) sprzedałoby się na pniu.

ROZMAWIAŁ ŁUKASZ DZIATKIEWICZ

***

Piotr Kletowski – doktor habilitowany, filmoznawca i kulturoznawca. Pracownik Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Autor monografii mistrzów kina zachodniego (Kubrick, Pasolini) i wschodniego (Kitano). Współautor wywiadów rzek z mistrzami polskiego kina: Żuławskim, Królikiewiczem, Szulkinem. Twórca Akademii Kina Japońskiego w Centrum Manggha Andrzeja Wajdy i Krystyny Zachwatowicz. Publikuje w „Kwartalniku Filmowym” i „Projektorze”. Zajmuje się kinem klasy A, ale uwielbia kina klasy B, C, D i E.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi - nowy Pomocnik Historyczny POLITYKI

24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny POLITYKI „Dzieje polskiej wsi”.

(red.)
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną