Datę 10 października 2019 r. zapamiętamy jako eksplozję radości, do której nie mamy ostatnio w Polsce wielu powodów. Kto mógł przypuścić, że w jednym pokoleniu dostaniemy aż trzech laureatów literackiej Nagrody Nobla – Czesława Miłosza (1980 r.), Wisławę Szymborską (1996 r.) i teraz Olgę Tokarczuk.
Ci, którzy śledzą jej twórczość od początku, od „Podróży ludzi Księgi” (1993 r.) i „Prawieku” (1996 r.), czują dodatkową radość, że byli świadkami tej drogi i że nowa literatura, która rozkwitła w latach 90. – a w dużej mierze była to fala kobiecych debiutów – zyskała takie uznanie. Olga Tokarczuk jest pisarką stale utrzymującą kontakt z czytelnikami – odwiedzała małe biblioteki, zjeździła nie tylko obce kraje, ale przede wszystkim Polskę wzdłuż i wszerz, niemal każdy czytelnik miał szansę, by gdzieś ją przez te lata spotkać. A efekt tego Nobla jest piorunujący – półki z książkami czytających ludzi na całym świecie zapełniają się jej tytułami w błyskawicznym tempie, Empik w ciągu 10 godzin od ogłoszenia laureatki sprzedał prawie 12 tys. jej książek.
Pisarka na celowniku
A jednak jesteśmy w Polsce. „Nagroda Nobla bywa zwykle powodem do radości w rodzinnym kraju autora, powodem do dumy i usprawiedliwieniem patriotycznej pompy” – podsumowuje „New York Times”. „Ale w Polsce reakcje były tak podzielone jak samo społeczeństwo”. Gazeta przypomina, że w 2014 r. Wydawnictwo Literackie musiało zatrudnić pisarce ochronę, ponieważ grożono jej śmiercią. Ataki nienawiści wywołały wtedy jej słowa o tym, że wymyśliliśmy historię Polski jako kraju tolerancyjnego, który nie splamił się niczym złym w stosunku do mniejszości, tymczasem Polacy mają ciemną kartę wobec Żydów, a historia Polski to też historia pańszczyzny.