PIOTR SARZYŃSKI: – Kiedy ostatnio była pani w Muzeum Śląskim w Katowicach, którym kierowała pani przez ostatnie lata?
ALICJA KNAST: – W marcu tego roku. Zaszłam tam, by podziękować załodze za współpracę, pożegnać się i zabrać swoje rzeczy.
Nie korciło pani, aby wrócić?
Oczywiście, że korciło, to dla mnie nie tylko miejsce pracy, ale instytucja z którą jestem szczególnie związana, bo moja własna tożsamość się tam również uaktualniała. Ale takie powroty stwarzają niezręczną sytuację. Głównie dla pracowników, którzy tam zostali. Mają nowego szefa, a tu pojawia się stary. Nie wiadomo, jak się do niego zwracać, jak się zachowywać. Chciałam im tego oszczędzić.
Z oddalenia obserwuje pani, co się tam teraz dzieje?
Oczywiście, że obserwuję, ale być może rozczaruję pana i nie powiem nic złego. Mam bowiem zasadę, że nie komentuję tego, co robili moi poprzednicy ani moi następcy. Tak było w przypadku Muzeum Chopina, POLIN, tak jest i teraz. Zresztą nie jestem w środku instytucji, nie znam wszystkich faktów i mogłabym być w swoich ocenach niesprawiedliwa.
To proszę ocenić siebie. Z którego projektu jest pani szczególnie dumna, który sprawił najwięcej satysfakcji?
Było ich wiele. Jeśli mam wybierać, to może idea przestrzennych instalacji artystycznych w holu centralnym, gdy wybitni artyści, jak Dani Karavan czy Mirosław Bałka, tworzyli dzieła zanurzone w otaczającej je śląskiej rzeczywistości. A subiektywnie bardzo ważna była dla mnie wystawa o śląskim hip-hopie. Głównie za sprawą partycypacyjnego charakteru; w jej stworzenie zaangażowało się całe środowisko związane z tą muzyką. No i fenomenalny był jej odbiór, choć bałam się, że będzie kontestowana zarówno przez miłośników hip-hopu, jak i miłośników tzw.