Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

„Historia mojej żony”. Jak pozwolić życiu płynąć

Kadr z filmu „Historia mojej żony” Kadr z filmu „Historia mojej żony” mat. pr.
To uniwersalna opowieść o niemożliwości sprawowania kontroli nad własnym życiem – mówi węgierska reżyserka Ildikó Enyedi, autorka dramatu psychologicznego „Historia mojej żony”.

JANUSZ WRÓBLEWSKI: Jakich rad udzielała pani swoim dzieciom, gdy dorastały?
ILDIKÓ ENYEDI: Starałam się wzmacniać w nich poczucie ważności tego, w czym one same się odnajdywały. Rzeczywistość pełna jest wrzasku, sprzeczności. Chaos demotywuje, nie pomaga się skupić, zwłaszcza w młodym wieku. Fajnie jest teraz obserwować, jak moja córka i syn funkcjonują jako dorośli. Wciąż jednak pamiętam, z jakim trudem adaptowali się do życia, zdobywając kolejne umiejętności. Jak wiele wkładali wysiłku, by zbliżyć się do świata, który wydawał im się dziwny, obcy. Różne rzeczy wywierały na nich większy wpływ, inne mniejszy. To zawsze jest bardzo indywidualny, dość złożony proces. Starałam się po prostu utwierdzać ich w przekonaniu, że dokonują słusznych wyborów. Niczego oprócz miłości im nie wpajałam. Żadnych wzorców na siłę. Żadnego narzucania światopoglądu wbrew woli. Unikałam tego jak ognia.

Czytaj też: Węgier nie zawsze bratanek

Córce doradzała pani co innego niż synowi?
Od 32 lat żyję z ojcem moich dzieci: wielkim, silnym, dwumetrowym Niemcem holenderskiego pochodzenia. On wydaje się uosobieniem męskości, ale w sferze emocjonalnej powiedziałabym, że odnajduje się bardziej w kobiecej wrażliwości. We mnie również walczą te dwa żywioły, Yin i Yang – co wydaje mi się piękne. W okresie dojrzewania naszych dzieci wymagaliśmy od nich, by szanowały wzajemnie granice swojej wolności, a jednocześnie by umiały cieszyć się sprzecznościami życia.

Małomówny kapitan frachtowca, bohater „Historii mojej żony”, też się zastanawia nad wskazówkami, jakich powinien udzielić synowi. Ale jego doświadczenie jest bardzo pesymistyczne. Życie przemija. Żadnego wyższego planu ani celu. Niczego nie da się kontrolować. Trzeba to zaakceptować. Pobrzmiewa w tym rozczarowanie wywołane zrozumieniem absurdu cyklu narodzin i śmierci. Jak dalece te przekonania są pani bliskie?
Bardzo są mi bliskie, z tym że ja nie postrzegam ich w kategoriach pesymizmu. W buddyzmie, którego jestem orędowniczką, też chodzi o uważność i świadome przeżywanie. Rzeczywistość nie jest jednowymiarowa. Stan radości można osiągnąć, kontemplując sam fakt istnienia. Nie żyjemy długo. Cierpimy z powodu straty, braku czegoś istotnego czy pustki. W skali całego kosmosu to są momenty bez znaczenia. Lecz jeśli człowiek otwiera się na teraźniejszość i jej poddaje – smutek znika. Nasze „ja” nie ma wpływu na to, że słonce świeci czy że galaktyki się od siebie oddalają. Są zjawiska, których nie jesteśmy w stanie ogarnąć ani zmienić. One nas przerastają. Ale nie jesteśmy bezsilni. Możemy z tą siłą współpracować. Być jej częścią.

Czytaj też: Jak być szczęśliwym. Podpowiadają dalajlama i abp Tutu

Emocje, przyzwyczajenia, wychowanie, kultura, DNA – to wszystko nam w tym pomaga czy wręcz odwrotnie?
Pyta pan o sens, co jest istotą natury, świata, który znamy, ale to długa dyskusja. Odpowiada na to etologia człowieka czy też szerzej – nauka. Wracając do filmu, zrobiłam go nieprzypadkowo. Jego adresatem są współcześni ludzie, którzy mają problemy ze swoimi emocjami, bo tak zostali wychowani. Niektórzy – jak wspomniany kapitan Jakob – próbują odrzucać krępujący ich kod kulturowy, ryzykują radykalną zmianę, by nadać nową jakość relacjom w ich życiu osobistym i społecznym. Jakob zakpił z reguł, proponując małżeństwo przypadkowo spotkanej kobiecie. Pozbawił się przez to punktów odniesienia, stracił grunt pod nogami, w końcu coś jednak zyskał. To nie jest przejaw fatalizmu. Mnie to przypomina sytuację, jakby ktoś całe życie był zablokowany, napinał muskuły, prężył ciało i w końcu przestał to robić. Pozwolił życiu płynąć.

Planowała pani wyreżyserowanie tego filmu już 30 lat temu. Dlaczego zrobiła go pani dopiero teraz?
Długo zabiegałam o prawa do książki Milána Füsta. One sporo kosztowały, ja byłam początkującą reżyserką, więc dopiero gdy odniosłam spory sukces debiutanckim „Moim wiekiem XX” w 1989 r., pojawiło się światełko nadziei. Niestety z powodów ode mnie niezależnych mogłam do projektu wrócić dopiero teraz. Füst napisał swoją powieść w czasie II wojny światowej. Przeczytałam ją w liceum i od tego czasu nie przestawałam o niej myśleć. Moim zdaniem ta książka zawiera wszystko, co trzeba wiedzieć o życiu. Niesamowity jest w niej sposób, w jaki bohater, a zarazem pierwszoosobowy narrator analizuje, co mu się przytrafiło. Dystansuje się od wydarzeń, jednocześnie żywiołowo je relacjonuje, jakby działy się tu i teraz. Mieszając czasy, wciąga czytelnika do gry, co powoduje, że obiektywizm jest niemożliwy do ustalenia. Granice realności rozpływają się. Oczywiście przekładając ten strumień świadomości na język kina, musiałam znaleźć sposób, by to wyrazić nieco prościej.

Czytaj też: Rumuńskie kino. Narodowa terapia wstrząsowa

Kręciła pani film tak, jak go sobie wymarzyła dawniej?
Tak. W międzyczasie pisałam różne scenariusze. Realizowałam dość radykalne, autorskie kino. Wracając po trzech dekadach do „Historii mojej żony”, stwierdziłam, że nic się tu nie zestarzało. To uniwersalny dramat o niemożliwości sprawowania kontroli nad własnym życiem. Postanowiłam go opowiedzieć bez agresywnego odwoływania się do eksperymentów formalnych, w tradycyjny, jak na mnie nawet bardzo klasyczny sposób. Skomplikowane kwestie ukryłam, by nie zgubić interesującej mnie idei.

Przemiany obyczajowe, ruch #MeToo, zdobycze feminizmu, odrzucenie patriarchatu – nie miały wpływu na kształt filmu?
W „Moim wieku XX” przewidziałam te zmiany, nie zamierzałam się więc powtarzać. Rozpoczynałam pracę nad „Historią mojej żony”, gdy oskarżono Harveya Weinsteina o molestowanie seksualne. Tym bardziej korciło mnie, by się głębiej zastanowić nad konserwatywnym doświadczeniem, nad wzorcami definiującymi typowe męskie zachowania, dlaczego tacy ludzie jak Jakob nie potrafią komunikować się z kobietami. On wie, jak naprawiać świat, wyrusza w morskie wyprawy, by pomóc innym, a z własną żoną nie potrafi nawiązać silnej więzi. Ma dobrą wolę, sentymentalne wartości w sercu i kompletną bezradność w rozumieniu potrzeb drugiej strony. Film podąża za jego wyobrażeniem, pokazuje jego zagubienie. Obserwujemy rzeczywistość z jego perspektywy, tak by dla widza postawa jego żony również stanowiła do pewnego stopnia zagadkę. Jakob wie, że powinien się zmienić, ale nie wie jak – to wydało mi się ciekawe.

Bo został wychowany w lęku przed kobietami?
Tak i nie. Zawsze trzeba szukać najpierw odpowiedzi w sobie. Jeśli człowiek pragnie się zmienić, nie powinien się tego bać. Wiadomo, że coś się straci, ale zyskać można jeszcze więcej.

Jakob nie ma 15 lat. Bliżej mu do pięćdziesiątki. Wierzy pani, że przemiana w dojrzałym wieku jest jeszcze możliwa?
O tak. Mój ojciec właśnie pod koniec życia zrozumiał najwięcej. Dopiero po osiemdziesiątce dotarło do niego, jakim cudem potrafi być zwykła rozmowa. Gdy mnie wychowywał, nie okazywał ciepła, potem też pozostawał obojętny na sygnały płynące z mojej strony. Intelektualnie był bardzo rozwinięty, ale emocjonalnie zupełnie się nie odnajdywał. Aż w końcu to w sobie przepracował.

Czytaj też: Jak Węgrzy podnieśli żelazną kurtynę

Może to kwestia charakteru i wartości. Polska i Węgry są bardzo konserwatywnymi krajami. Jak się pani czuje jako kobieta i artystka w takim świecie?
Źle. Füst pisał swoją książkę w czasach wojennego mroku. Był Żydem. Czuł się zaszczuty i wszędzie przeczuwał niebezpieczeństwo. Mimo to pracował nad powieścią, która stawiała odwieczne pytania na temat życia i śmierci. To była jego odpowiedź na grozę. Wierzył, że koszmar się kiedyś skończy, i w ten sposób się mu sprzeciwiał. Ze mną chyba jest podobnie.

To nie jest eskapizm? Na czym polega pani bunt?
Na robieniu intymnych, osobistych filmów. Na niereagowaniu wprost na polityczne zawirowania. Obawiam się, że gdybym uległa, to uzależniłabym się od bieżących spraw. Nie widzę w tym sensu.

W trakcie 30-letniej kariery miała pani 18-letnią przerwę w reżyserowaniu. Co się za tym kryje?
Bardzo wierzyłam w sztukę i chciałam robić filmy. Ale na własnych warunkach. Pragnęłam mieć nad nimi kontrolę, bez oglądania się na obowiązujące wymogi i trendy. Im bardziej się starałam, tym mniej oferowano mi wolności. Namawiano mnie do dokonywania złych wyborów. Nie miałam też szczęścia. Moje projekty były utrącane. Każdego dnia walczyłam. Po czterech latach bliskiej współpracy z pewną producentką okazało się np., że jest oszustką. Jedynym sposobem uwolnienia się od niej było oddanie jej praw do scenariusza, w który włożyłam ponad rok intensywnej pracy.

Czytaj też: Jak się robi na Węgrzech politykę historyczną?

Wielu by się załamało.
Poddawanie się nie leży w mojej naturze. Zawsze znajdowałam w sobie dość energii, by iść dalej. Nie czuję się ofiarą. Każdy wrażliwy artysta napotyka na przeszkody, niezależnie od płci. Chcąc więcej, zawsze jest trudniej. Cena, jaką za to płacę, i tak nie jest wysoka.

Co pani uważa za swój największy sukces artystyczny?
Wewnętrzną wolność, która pozwala mówić rzeczy bezkompromisowe w sposób, jaki chcę, nieskrępowany. O ileż wygodniej byłoby np. trzymać się twardo jednego stylu. Jak Bela Tarr czy Wes Anderson. Tymczasem każdy mój film jest inny. W tym zawodzie łatwo ulec pokusom. Jeśli komuś mocno zależy na karierze, pieniądzach czy dobrych recenzjach, wystarczy, że zrezygnuje z nadmiaru wymagań, coś uprości. A ja wolę się trzymać tej mało praktycznej wolności. I jakoś mnie nie martwi, że zawieszam poprzeczkę za wysoko.

Ildikó Enyedi – jedna z najwybitniejszych reżyserek europejskiego kina, urodzona w 1955 r. w Budapeszcie. Studiowała m.in. na uniwersytecie Montpellier i Akademii Teatralno-Filmowej w Budapeszcie. Pierwsze zawodowe kroki stawiała w legendarnym Balázs Béla Stúdió. Jest autorką ośmiu pełnometrażowych, mocno niekonwencjonalnych fabuł. O miłości, cierpieniu, magii i snach, dzięki którym ludzie mogą się ze sobą spotykać. Do najbardziej znanych należą: „Mój wiek XX” (Złota Kamera w Cannes), „Szymon Mag” (Don Quixote w Locarno), „Dusza i ciało” (Złoty Niedźwiedź w Berlinie).

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną