Kora nie żyje od blisko czterech lat, ale jej znaczenie i legenda nie gasną. Dzisiaj odkrywa ją na nowo kolejne pokolenie artystów. Bovska śpiewała jej przeboje na zeszłorocznej edycji Festiwalu Niewinni Czarodzieje. Z towarzyszeniem Katarzyny Nosowskiej, Meli Koteluk i Margaret. Dziennikarzom mówiła wtedy: „Kora to wojowniczka, artystka kompletna, hipnotyzująca, pewna swego, magnetyczna, mająca połączenie ze swoją intuicją. Kora to słońce. Ona też była dziką dziewczynką i za to ją kocham najbardziej”. Ralph Kaminski, który m.in. za album z piosenkami Kory odebrał w tym roku Paszport POLITYKI, podkreślał w wywiadach, że najpierw zetknął się z twórczością Kory z lat 90., a dopiero później odkrył to, co robiła w poprzedniej dekadzie i co było przełomem w polskiej muzyce popularnej. Tak czy inaczej, dziś piosenki Kory, jak też cały jej życiorys zawarty w książkach i wspomnieniach, to – jak wiele wskazuje – arcyważny układ odniesienia dla młodych artystów, porównywalny z tym, czym wcześniej stała się dla potomnych Agnieszka Osiecka.
A jednak Kora – inaczej niż Osiecka, stanowiąca uosobienie inteligenckiej kultury i poetyckiej wrażliwości ulokowanej w realiach PRL – sprawiała wrażenie, że całkowicie przynależy do nowej historii Polski, tej, która miałaby się zaczynać dopiero w 1989 r. Dlaczego tak, skoro rytualnie do dziś jeszcze przypomina się jej przesławny występ w Opolu w 1980 r., jeszcze sprzed wybuchu strajków na Wybrzeżu? Otóż dlatego, że ze swoim wyglądem i ekspresją sceniczną już wtedy stanowiła zaprzeczenie peerelowskiej rutyny estradowej i obyczajowej.
Wyglądała inaczej
Kora uwielbiała kostiumy, traktowała je często na zasadzie „współkompozycji” albo kontrapunktu wobec zastanej scenerii. Nawet w trakcie udzielania wywiadu we własnym domu (czego sam doświadczyłem) musiała być ubrana zgodnie z tą zasadą: pamiętam, że jej długa jasna suknia, stylizowana trochę na hinduskie sari, komponowała się nie tylko z kanapą, na której siedziała, ale też z białą sierścią Ramony, jej ukochanego pieska.