Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

„Wiedźmin”, rodowód porażki. Serial jak opowiastka ze smokami z lat 70.

Kadr z serialu „Wiedźmin: Rodowód krwi” Kadr z serialu „Wiedźmin: Rodowód krwi” mat. pr.
Nowy serial w wiedźmińskim uniwersum sięgnął dna. Konkretnie dna ocen – „Wiedźmin. Rodowód krwi” uzyskał najniższe noty od widowni w historii Netflixa.

Liczby nie kłamią. Na Rotten Tomatoes, popularnym serwisie agregującym oceny krytyków i publiczności, obok tytułu „Rodowód krwi” w oczy bije mizerne 12 proc. To znaczy, że ledwie jedna na osiem osób podsumowuje seans czteroodcinkowego serialu Netflixa pozytywnie. To i tak skok, bo jeszcze kilka dni temu, gdy ten „fenomen” opisywał „Forbes”, było to 9 proc. Dziennikarz popularnego magazynu podkreślał, że nigdy jeszcze nie natknął się na tak niski wynik. Nawet powszechnie krytykowany serial „Resident Evil” miał 22 proc. (Przy okazji „Forbes” wspomina nasze rodzime filmy z serii „365 dni” i dwa okrągłe 0 proc. w okienkach ocen krytyków).

Czytaj też: „Wiedźmin” w opałach. Henry Cavill rezygnuje z roli Geralta

„Wiedźmin” zjeżdża po równi pochyłej

Wiedźmińska franczyza w odłamie serialowym zalicza tym samym solidny zjazd po równi pochyłej” od 90 proc. ocen pozytywnych przy pierwszym sezonie serialu „Wiedźmin”, przez 83 proc. dla filmu animowanego „Zmora wilka”, 59 proc. przy sezonie drugim głównej produkcji, aż do wspomnianych 12 proc. „Rodowodu krwi”. Gdy Geralt z Rivii debiutował na Netflixie, można śmiało powiedzieć, że był to ogromny sukces – „Wiedźmin” walczył wówczas o miano najpopularniejszego serialu na świecie z „The Mandalorian” Disney+, a wszyscy nucili Jaskrowe „Grosza rzuć wiedźminowi”. To właśnie wtedy platforma zaczęła snuć ambitne plany dla całego uniwersum, dając zielone światło nie tylko kolejnym sezonom głównego serialu, ale i produkcjom pobocznym.

Stery „Rodowodu krwi” powierzono Declanowi de Barrze, scenarzyście dwóch odcinków serialu „Wiedźmin”. Był to jego debiut w roli showrunnera, a wnosząc z okoliczności, można zakładać, że pracował de facto bez nadzoru, przynajmniej ze strony osób zarządzających głównym serialem. Sam Tomek Bagiński w swoich mediach społecznościowych napisał, że podczas prac nad „Rodowodem…” zajęty był własnym debiutem reżyserskim, czyli „Rycerzami Zodiaku”. A choć Lauren Hissrich w wywiadach opowiadała, że od początku projektu blisko współpracowała z de Barrą, trudno sobie wyobrazić, by naprawdę miała dla „Rodowodu…” czas, skoro sama wówczas była pochłonięta kręceniem sezonów drugiego i trzeciego „Wiedźmina”.

W efekcie de Barra poniósł porażkę na dwóch polach: nie tylko nie nakręcił dobrego serialu wiedźmińskiego, ale i nie nakręcił choćby przyzwoitego serialu fantasy.

Czytaj też: Czy serialowy „Wiedźmin” jest wierny książkom Sapkowskiego?

„Rodowód krwi”. Obiektywnie nieudany

Na froncie wiedźmińskim serial nie spełnia własnych obietnic. Mieliśmy poznać tajemnice Koniunkcji Sfer, mieliśmy zobaczyć pierwszego wiedźmina, mieliśmy poznać sekrety obecnej na Kontynencie magii chaosu. De Barra wprawdzie zaadresował wszystkie te kwestie, ale albo unikał odpowiedzi (jedną tajemnicę zastępował inną, nową), albo dawał niesatysfakcjonujące (pierwszy wiedźmin, który z wiedźminem nie ma nic wspólnego). Mieliśmy także ujrzeć elfy u szczytu ich potęgi na Kontynencie, zanim pojawili się ludzie. Ale trudno uznać ujęcia generowanej komputerowo (przyszłej) Cintry i kilka cesarskich komnat za prawdziwe odtworzenie cywilizacji w rozkwicie. Tym bardziej że same elfy zostały przedstawione w zasadzie bez absolutnie żadnego pomysłu na odróżnienie ich od ludzi – zakryć im uszy, i nikt nie zgadłby, że to inna rasa, z inną przeszłością, inną kulturą, z innego świata!

„Wiedźmin: Rodowód krwi” to po prostu produkcja obiektywnie nieudana. W wielu przypadkach ocena dzieła to rzecz gustu, jednak nie w tym przypadku. „Rodowód” to historia pełna dziur i bezsensownych przeskoków (bohater zamknięty w więzieniu w kolejnej scenie nagle pojawia się w lesie i mówi tylko: „Uciekłem”). To fabuła prowadzona wyjątkowo leniwie, wedle schematu: „budujemy drużynę i idziemy na samobójczą misję”; kolejne postacie wprowadzane są poprzez skrótowe opowiedzenie ich przeszłości, w absolutnie wszystkich przypadkach tragicznej i wiążącej się z krzywdą wyrządzoną im przez aktualne władze cesarstwa.

Również relacje między bohaterami budowane są wyłącznie na życzenie scenarzystów. Choćby Fjall i Éile, główna para – najpierw próbują się zabić, potem trochę walczą wspólnie, by nagle, bez żadnej zapowiedzi, zakochać się w sobie na zabój. Ot tak, po prostu, dramaturgia scen wymagała, by tych dwoje przejmowało się nawzajem swoimi losami, więc ludzie, którzy ledwie ze sobą rozmawiali, a jeśli już, to tylko o planach zabicia cesarzowej, raptem stali się dla siebie centrami wszechświata.

Czytaj też: Kto zarabia na wiedźminie?

Jest źle, bo to „Wiedźmin”

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że de Barra w „Rodowodzie krwi” nie oferuje absolutnie niczego ciekawego czy nowego na polu fantasy. Czy jednak daje nam produkcję tak fatalną, że przyćmiewa wszystkie inne seriale czy filmy z magią, smokami i elfami? Nie, zdecydowanie nie – kino i telewizja są regularnie zalewane przez potworki, porównywanie ich do produkcji ekipy „Rodowodu” byłoby obrazą, na jaką nie zasłużyli. Skąd więc tak ostre i stanowczo negatywne oceny akurat tego serialu? Cóż, bo to „Wiedźmin”.

Declan De Barra stworzył serial w uniwersum „Wiedźmina”, czyli na bazie książek sprzed kilku dekad. Książek, które Andrzej Sapkowski pisał ze świadomością światowego dorobku fantasy i z zamiarem pchnięcia tej literatury na inny poziom, wyjścia poza „spadkobierców Tolkiena”. Sapkowski jest tak ceniony właśnie dlatego, że jego fantasy nie było sztampowe, leniwe i generyczne. Tymczasem „Rodowód krwi” to zaprzeczenie tego, czym jest książkowy „Wiedźmin”, to kwintesencja tego, od czego Sapkowski „uciekał”, czego był świadom jako wyrobiony czytelnik i co chciał ulepszyć. I ulepszył. Nie dziwi więc, że ci, którzy zasmakowali w fantasy pisanym przez autora z Łodzi, tak silnie odrzucili najnowszą produkcję Netflixa. Sprawia wrażenie, jakby nakręcił ją ktoś zapatrzony w groszowe powiastki ze smokami z lat 70. ubiegłego wieku.

Andrzej Sapkowski: „Wiedźmin” nie miał aspiracji bycia manifestem

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną