Już nigdy nie będzie Trzech Tenorów. Dziś o 5 rano zmarł pierwszy z nich.
Nie był jednak tylko jednym ze słynnego od czasu koncertu w Termach Caracalli w 1990 roku tria, wraz z Plácido Domingo i José Carrerasem. Samo jego nazwisko było symbolem. Pavarotti – to w świecie opery brzmiało jak Rolls-Royce. Co do aparycji, przypominał bardziej nowoczesną lokomotywę niż ekskluzywną limuzynę – nie miał postury amanta. Ale był niezawodny. Brakło mu może aktorskiego dramatyzmu, bardziej był nastawiony na eksponowanie piękna tego, co otrzymał od natury. A jego silny głos o pięknej, słonecznej barwie brzmiał tak, jakby coś takiego jak problemy techniczne w ogóle nie istniało. Ten śpiew był uosobieniem radości życia.
Pavarotti stał się symbolem. Także dlatego, że to on jako jeden z pierwszych wprowadził modę na współpracę świata operowego ze światem muzyki pop. Głośne się stały jego występy z Bono, Jamesem Brownem, Ricky Martinem, Erikiem Claptonem czy Céline Dion. Włoski gwiazdor ukazywał w nich klasę i poczucie humoru. Taki pozostanie w pamięci nie tylko wyrafinowanych melomanów.
Znamienne, że nawet w najbardziej rozpolitykowanych stacjach radiowych i telewizyjnych wiadomość o jego śmierci pojawiła się na czele wszystkich serwisów, detronizując wszystko inne...
Podyskutuj o muzyce na blogu Doroty Szwarcman.